TE CHOLERNE POWROTY

Jesteś w sercu wydarzeń, a jednocześnie błogiego spokoju. Takie oko cyklonu, które sprawia, że żyjesz w pełni. Każdy dzień to nowa przygoda, każdy napotkany człowiek to nowe życie, które dostajesz w prezencie, by móc się dzielić najsubtelniejszymi myślami i doświadczeniami. I TRACH. Wracasz do szarej rzeczywistości, gdzie trzeba zmyć naczynia i wynieść śmieci. Jak sobie radzić z powrotami i dlaczego to właśnie o nie chodzi?

 

Ten temat wraca u mnie od wielu lat. Moja codzienność składa się z wyjazdów i powrotów. Średnio pół roku spędzam poza Polską. Wcześniej realizując autorskie projekty, teraz dzięki międzynarodowym projektom filmowym. Na przestrzeni lat do powrotów podchodziłam bardzo różnie: od skrajnej negacji, poprzez akceptację, aż po stan, w którym powroty uwielbiam. Zacznijmy jednak od początku.

 

DÓŁ PO POWROCIE DO REALU

 

Według moich obserwacji temat doła po podróży dotyczy głównie osób, które w drodze były dłużej niż trzy miesiące, ale czas można mierzyć nie ilością dni, ale intensywnością, co przekłada się na trudne przystosowanie do rzeczywistości po powrocie. Nie ma reguły na to, kogo dopada dojmujący smutek po powrocie, ale faktem jest, że dotyczy to dużej liczby osób, a mało kto odważa się o tym mówić. Podróż przecież widziana jest jako coś tylko dobrego, jako bajkę, idyllę, spełnienie marzeń. Mało kto jednak pyta, po co podróżować i co robić, kiedy się już wróci.

 

Od kilku lat pytam moich znajomych po powrotach z długich wypraw, jak przechodzą i odczuwają ten stan. Wasze odpowiedzi się powtarzają i ponieważ obecnie sama jestem tuż po powrocie z głębokiej dżungli w Papui, to zainspirowało mnie to, aby podzielić się z Wami kilkoma refleksjami i obserwacjami.

BODŹCE Z ZEWNĄTRZ

 

Na początku wszystko jest zbyt głośne. Hałas miasta przytłacza. Zbędny hałas. Wyłączamy radio, nawet muzykę, ograniczamy bodźce, jest ich zbyt dużo. Nie zwracamy uwagi na ich treść lecz na to, jak bardzo zagłuszają naszą wewnętrzną treść, którą przywieźliśmy w sobie z daleka. Ona żyje nie w formie słów, tylko po prostu jest z nami, w naszym ciele i jest nam z nią dobrze. Nasze zmysły są wyostrzone i odbierają świat dookoła kilka razy mocniej. – Z takimi spostrzeżeniami spotykam się u Was i sama mam podobnie. Chcę się schować przed głośnym światem, którego zgiełk nic nie wnosi, jest jazgotem, rozproszeniem, zbędnym ulepszaczem, którego po długich wieczorach przy ognisku, wschodach i zachodach słońca, śpiewie ptaków i przebywaniu cały czas na świeżym powietrzu po prostu nie potrzebuję. Taki stan zbyt głośnego otoczenia utrzymuje się u mnie od trzech dni do dwóch tygodni. Potem zaczynam się uodparniać na hałas. Moją uwagą przecedzam to, na czym się skupić, a co puścić mimo uszu jak na przykład reklamy, stukot kół, warczenie silników, dzwonienie tramwajów, wydechy autobusów lub podniesione głosy ludzi. Niestety zamknięcie się na to ogranicza moją percepcję oraz jej jakość odbioru wszystkiego. Tracę przejrzystość i emocjonalne zaangażowanie, tracę empatię, ponieważ muszę chronić swoją przestrzeń najbardziej wrażliwą i przez to część komunikatów świadomie lub nie, zwyczajnie do siebie nie dopuszczam.

W dżungli jest inaczej. Każdy szelest może zapowiedzieć kłopoty, może uratować mi życie lub przewidzieć wizytę węża w tradycyjnej chacie. Jak wytłumaczyć to, że w Ugandzie obudziłam się tuż przed tym, jak czarny, jadowity wąż w nocy miał właśnie wpełznąć do mojej chaty? Czy moje zmysły są na tyle wyostrzone, że pracują też podczas snu?

 

W dżungli w nocy jest bardzo głośno. Jest taka niepisana zasada, że dzień należy do ludzi, mogą rozgościć się i rozpychać. Noc jednak to czas, kiedy wszystkie istoty mogą przejąć tę przestrzeń bezkarnie. Śpiewać, wyć i grasować do woli. Dlatego dżungla jest bardzo głośnym miejscem. Cykady na Papui brzmią jak alarm załączony w domku jednorodzinnym i nie wyją tylko na wypadek włamania, ale każdej nocy od momentu, kiedy zajdzie słońce. Jest to jednak inny rodzaj głośności i inny rodzaj przekazu dla naszej podświadomości.

Czego nauczyły mnie powroty w temacie hałasu? Ten czas przejścia, czas smutku po powrocie jest szalenie cenny, bo pokazuje mi, co jest taką skorupką, której w efekcie nie potrzebuję. Na początku poddawałam się temu przygnębieniu, byłam w nim i czułam się jak odludek. Potem zauważyłam, że to szalenie cenny proces i z bólem odczuwałam, jak z każdym dniem bledną efekty technik przywiezionych z daleka, gdyż nie wpisują się zwyczajnie w styl miejskiego życia. Bo jak połączyć techniki medytacyjne przywiezione z zamkniętego klasztoru wysoko w górach pustynnej Estremadury w Hiszpanii? Jak przetłumaczyć styl życia pustelników poukrywanych między szczytami Himalajów, którzy pozwolili mi razem z nimi zamiatać dach swojego schronienia (tak, ci staruszkowie wchodzą codziennie na dach !) lub czyścić ich święte misy. Jak przenieść ciszę do miasta, które ciszę od razu zabija?

Powroty pokazały mi, że ciszę można świadomie wybierać i tworzyć. Można nie włączać radia, można w ciszy po prostu być, można ciszę polubić. Najpierw ciszę z samym sobą, a potem też z innymi. To była piękna przygoda, piękna podróż, spotykać się ze znajomymi i milczeć. Nie zagadywać spotkania jazgotem słów, po prostu razem być. Razem malować, razem patrzeć w okno, razem po prostu spacerować. Dla osób żyjących blisko natury jest to oczywiste. Dla osób z miasta, które spotykają się na godzinę w zajętym grafiku oczywistym jest, że będzie to spotkanie polegające na wymianie słów. Powroty nauczyły mnie, że o wiele więcej daje wymiana ciszy i wspólnego działania.

Świadome wprowadzanie ciszy do mojej codzienności bardzo pozytywnie wpłynęło na moją kreatywność. Odcięcie bodźców z zewnątrz jest odcięciem konsumpcji treści, które do nas napływają. Mogą napływać do nas gdzieś w tle, ale my cały czas je odbieramy. Jesteśmy zajęci przyjmowaniem treści niepotrzebnych. Nie pozostawia to przestrzeni na tworzenie, natomiast bycie twórcą daje nam tyle radości, takiej dziecięcej radości, by tworzyć. Każdy z nas jest twórcą, każdy z nas może tworzyć. Jest to piękne odczuwać to każdego dnia. Cisza daje na to przestrzeń.

LEKKOŚĆ BYCIA i MINIMALIZM

 

Dalekie i długie podróże sprawiają, że wszystko, czego potrzebujemy mieści się w plecaku. Okazuje się, że reszta jest zbędna. Kiedy możemy unieść na plecach wszystko, co mamy, rodzi to poczucie wolności i niezależności, poczucie, że tak mało potrzeba do szczęścia i to mało daje tak dużo swobody i radości. Nie jesteśmy ograniczeni rzeczami, ratami kredytów, spłacaniem zobowiązań, nic nas nie trzyma, a przez kontekst podróży nikt nie ocenia naszej wieczornej kreacji, kiedy utytłani wracamy o zmroku, by zdążyć rozwiesić hamak z siatką, zanim na ziemię zaczną schodzić tarantule, bo jesteśmy w Amazonii.

Kiedy kręciłam film ,,Speechless in Japan” i podążałam za 63-letnim dziwakiem, równolegle wchodziłam w bardzo kontrastujący do tego świat. Zaprzyjaźniłam się z mnichem buddyjskim i przez miesiąc odwiedzałam go w jego wielkiej świątyni, którą przez ostatnie cztery wieki prowadziła linia jego przodków. Esho Muraishi uczył mnie o buddyzmie i często mówił też o przywiązaniu. Przywiązanie powoduje ból. I jeżeli po powrocie można popatrzeć na większość otaczających nas rzeczy, do których jesteśmy przywiązani i szkoda nam ich się pozbyć, to wtedy zadaję sobie pytanie: czy wzięłabym je do plecaka i dlaczego.

Są takie rzeczy, które z racjonalnego powodu nie powinny by w tym plecaku się znaleźć, ale dają mi na tyle dużo siły, że chciałabym je nieść. Takie rzeczy zostają. Reszta out. Proste. Tak właśnie wykorzystuję ten czas tuż po powrocie, aby zrobić porządki. W następstwie okazuje się, że porządki dotyczą nie tylko materialnych rzeczy, ale też całego naszego otoczenia.

 

Zapychanie naszego życia niepotrzebnymi przedmiotami ma też inny wymiar, który przekłada się na…

 

JEDZENIE KTÓRE ZAPYCHA ZMYSŁY

Większość ludów rdzennych, u których byłam nie je śniadania. Po pierwsze dlatego, że często nie stać ich na trzy posiłki, ale po drugie dlatego, że gorący posiłek robi się raz dziennie i potem przechowuje się jego ciepło, ponieważ do tego trzeba rozpalić ogień. Jeżeli jednak rozpalenie ognia nie jest problemem, to zazwyczaj śniadaniem jest to samo, co będzie obiadem i zapewne też kolacją. Jednym słowem, jedzenie jest po to, aby napełnić brzuch na tyle, aby nie odczuwało się głodu. Stan naturalny i codzienny to taki stan lekkiego głodu, ale nie ssącego głodu. Wtedy jest dobrze. I po to jest jedzenie. Nie żeby smakowało, ale żeby po prostu było. U nas stan zaspokojenia to taki, kiedy nasz brzuch staje się cięższy, a kubki smakowe nakarmione są różnorodnością. Rezygnacja z takiego pojmowania jedzenia w dalekich wyprawach zawsze jest dla mnie z początku trudna. Ciężko pożegnać się z pysznymi smakami i z przyjemnością, jaką daje jedzenie. Jednak oddzielenie pojęcia przyjemności od jedzenia daje dużo odkryć. Ten stan wiecznego, lekkiego głodu daje w efekcie zupełnie inną jakość samopoczucia, które nie jest zapychane, zagłuszane, ale jest jakie jest. Nasze ciało uwolnione jest od wielkiej pracy jaką jest trawienie tych wszystkich różnorodnych składników i dzięki temu lepiej z nami współpracuje.

Zazwyczaj w moich podróżach odwiedzam szamanów, mistyków, mnichów lub ludy rdzenne. Obserwuję ich techniki, jak najlepiej łączyć ciało z duchem i cieszyć się następstwami tego w codziennym życiu. We wszystkich tradycjach powtarza się jedna, bardzo prosta technika. Jest nią głodówka. Ostatnio po powrocie od Indian Huicholi w Meksyku zaczęłam wprowadzać jeden dzień głodówki w tygodniu, aby przywrócić rolę jedzenia, która jest obecna dla mnie podczas podróży i żeby dać mojemu ciału przestrzeń. Nie udaje mi się zachować w tym systematyczności, ale staram się do tej techniki wracać. Nie ma co pisać o jej następstwach, bo jest ich bardzo dużo. Można łatwo tego doświadczyć samemu 😉 Zapychanie się jedzeniem jest tym samym, co zapychanie się hałasami i przedmiotami. Jedzenie w naszym, europejskim znaczeniu jest takim jazgotem, hałasem, który może jest przyjemny, ale długofalowo zapycha naszą percepcję, responsywność, a także intuicję. Tak w pozytywny sposób postanowiłam wykorzystać proces trudnego powracania. Nie jest to łatwe, bo po miesiącach bez jedzenia najlepiej jest się rzucić na potrawy, o których się marzyło na pustkowiach. I nie ukrywam, że sobie na to pozwalam. Ciężko się przed tym oprzeć, choć tak naprawdę pojmowanie jedzenia jak ludy rdzenne dałoby więcej długofalowej radości.

OBECNOŚĆ I DZIELENIE SIĘ

 

Kiedy pytam innych podróżników, co jest ich największą bolączką w codzienności, często słyszę, że samotność. Jak to możliwe, skoro jest się otoczonym ludźmi, występuje się na scenie i jest się w wirze tak kolorowego życia? Powroty są takim momentem, kiedy odczuwa się na nowo zupełnie inną jakość dzielenia się. To też moment, kiedy możemy to zacząć zmieniać.

Pamiętam jeden spacer poprzez wioskę Jambiani na Zanzibarze. Szłam z jednym mieszkańcem, który zapalił papierosa. Aby przejść przez wioskę wolnym krokiem potrzeba było dwadzieścia minut. W czasie przemierzania wioski, mój nowy kolega oddał swojego papierosa pierwszej napotkanej osobie, ten papieros szedł z ust do ust przy każdym spotkaniu następnych osób, równocześnie podczas tych dwudziestu minut do mojego kolegi trafiały inne papierosy i w efekcie pewnie wypalił więcej niż jednego. Dla sprostowania: nie było to zioło, zwykłe papierosy. Tak się pali fajkę pokoju w małej wiosce na Zanzibarze.

Kiedy doszliśmy do jego rodziny, jego kobieta poczęstowała nas pomarańczami. Nie chciałam im zjadać jedynych zapasów jakie mieli. Zapytałam: ,,A macie więcej pomarańczy dla siebie?”, a ona zdziwiona zapytała mnie: ,,A czy to ważne?” W tych dwóch pytaniach zawarte są nasze dwa, różne punkty widzenia na temat dzielenia się.

W większości z tych miejsc nie istnieje podział na ,,moje” i ,,Twoje” i nie chodzi tutaj wcale o to, co kto ma i czym się dzieli, ale chodzi o to, co w wyniku dzielenia się tworzy. Więzi i relacje międzyludzkie tworzą się właśnie poprzez dzielenie się. Kiedy robi to każdy, dzielenie się sprawia, że nic nam nie ubywa, wręcz niewspółmiernie mamy więcej. Nie tylko pomarańczy, ale przede wszystkim ludzi, którzy z nami dzielą chwile, kiedy ich sok spływa nam po rękach i jak jesteśmy cali lepcy od ich słodyczy.

Kiedy ląduje się w sercu takich relacji bardzo trudno jest wrócić do miejskiej dżungli, gdzie obecność i pełne doświadczanie chwili zastępuje się wirtualnym światem. Powroty są tym momentem, aby to zauważyć i wybierać rodzaj obecności, którą chcemy dzielić. I owszem, nie jest to łatwe, gdy wydaje nam się, że jesteśmy w tym sami. Nie jesteśmy w tym sami. Tak nam się tylko wydaje.

 

PRIORYTETY, CELE I SATYSFAKCJA

 

Według moich obserwacji dół po powrocie spowodowany jest też jednym ważnym zagadnieniem. Jakkolwiek wydawałoby się, że podróżowanie pozbawione jest planu, to jednak każdy dzień jasno określa cel lub kierunek wędrówki. Kiedy jechałam autostopem z moją przyjaciółką przez Skandynawię zimą, wiedziałyśmy, że z jednej strony nic nie da się przewidzieć, a z drugiej strony na tabliczkę trzeba wpisać miasto, do którego chce się dojechać. W tej huśtawce spontaniczności wie się więcej niż często w codziennym życiu. Wie się, dokąd się zmierza, ma się determinację i bardzo się tego pragnie jakby była to najważniejsze rzecz na świecie. W kontekście zamarznięcia na bezdrożach Finlandii pewnie też jest. I tak każdego dnia. Dotarcie do tego celu daje dużą satysfakcję. W codzienności cele są często mniej zdefiniowane, mniej klarowne i bardziej rozmyte. W podróży wydaje się, że mamy cały wachalarz wyborów. Prawda jest zupełnie inna. W miejscach, do których docieram nie mam wyboru, co jeść, bo wokoło wszyscy jedzą tylko ryż albo tylko tortille. W jednej wiosce zachodniej Gwatemali nie miałam wyboru, kiedy się myć w rzece, ponieważ kobiety myją się rano, a mężczyźni wieczorem. Nie mam wyboru w co się ubrać, bo mam tylko kilka T-shirtów. Świat wyborów jest bardzo ograniczony, dzięki czemu podejmowanie decyzji nie stanowi tematu, jest podporządkowane jasnemu ciągowi logicznemu, pragmatycznemu, a nawet jeżeli nie mieści się to w naszym pojmowaniu, to jest to oparte o bardzo zasadniczy system wierzeń i zasad kulturowych, o których zdecydowała starszyzna tej społeczności. Jeżeli celem jest zdobycie wody, a cel ten zajmuje dużo czasu i pochłania dużo wysiłku, ale jest osiągnięty, to sprawia też dużo satysfakcji. Jest też wymierny. W codzienności już samo wytyczenie celów i zmierzenie ich wymierności może być trudne w realiach nieograniczonych wyborów, co w efekcie prowadzi do poczucia bezsilności, a potem frustracji.

Powroty uczą mnie więc, że wymierne cele, nieważne jakie by one nie były: małe lub duże, dają moc sprawczą oraz satysfakcję i docenianie wszystkiego wokół nas. Ten aspekt podróżowania można przenieść do codzienności, choć z początku będzie się to wydawało sztuczne, odpowie jednak na podstawowe pytanie:

DLACZEGO POWROTY SĄ NAJWAŻNIEJSZE?

 

Powroty to takie pokerowe ,,sprawdzam”. Co zrobić, aby świat stworzony podczas podróży nie pozostał w kategorii ,,ucieczka od codzienności”. Co zrobić, aby podróże były bodźcem do zmiany codzienności i tworzenia jej na zasadach, które będą przynosiły nam szczęście, które czujemy będąc w drodze? Co zrobić, aby podróże nie były bańką, w której można się schować i na chwilę sobie odetchnąć, by potem wejść od nowa w to samo?

 

Dół po powrocie jest świetnym momentem, kiedy możemy najbardziej realistycznie zobaczyć, co nam dają podróże i po co dla nas są. Za czym tęsknimy, czego nam brakuje. Ja to spisałam powyżej, ale może Wy macie pewnie nieco inną listę. Każdy z nas ma swoją, wyjątkową listę skarbów, które przywiózł z dalekich wypraw. I nie są to pamiątki z wycieczki. Powrót daje możliwość, by stworzyć listę takich skarbów, a potem krok po kroku wprowadzać ją w życie, zmieniając je, aby podróż trwała nadal, tylko już w innej, długofalowej formie.

Wyobraźmy sobie Odyseję bez idei powrotu. Gdyby Odyseusz nie pragnął za wszelką cenę wrócić, to cała idea storytellingu rozjechałaby się na wszystkie strony. I nie chodzi tu o brak hollywoodzkich produkcji, których scenariusze oparte są właśnie na osi podróży Odyseusza, nie chodzi tu o baśnie o podobnym schemacie, których byśmy nie przeczytali w dzieciństwie, ale chodzi tu o to, że wszystkie przygody Odyseusza nie miałyby sensu, gdyby Odyseusz do tej pory dobrze bawiłby się z syrenami i utknął z nimi na wieki. Odyseusz mógł natomiast wszystkie doświadczenia swoich podróży przenieść w codzienność, a ponieważ były to doświadczenia wyjątkowe, to mógł stworzyć wyjątkową codzienność. I tak też możemy robić my.

Powroty są po to, aby tak jak w drodze nie być biernym, ale tworzyć coś nowego, przenosić to, co sprawia, że jesteśmy szczęśliwi i zauważać to, co jest nam niepotrzebne i od tego szczęścia nas odgradza, dając nam łatwe kąski po drodze. Według mnie miarą podróży nie jest jej trudność, wyczyn, bicie rekordów, ryzyko, które się podejmuje, ale właśnie powrót. Kiedy wracałam z pustyni z Huichlami, z pielgrzymki Wirikuty, po raz pierwszy w życiu szczerze nie mogłam się doczekać powrotu. Zrozumiałam, że czas podróży jest takim momentem przejścia i hiperbolą, dzięki której mogę zobaczyć swoje najbliższe otoczenie oraz samą siebie z dystansem. Powrót pozwala mi te wszystkie nauki, lekcje i odkrycia wprowadzać w życie. Jakość tego życia świadczy o jakości mojego podróżowania. I niezmiennie będę nam życzyć: aby każdy dzień był dla nas podróżą: nieważne gdzie i nie ważne po którym z powrotów. Niech ta podróż trwa dzisiaj. Howgh!

Share This Story

Zapiski z drogi

You May Also Like