Jak wyglądają obchody Dnia Zmarłych poza turystycznym zgiełkiem i co się może wydarzyć, kiedy nic nie idzie zgodnie z planem? Zabieram Was do serca celebrowania meksykańskich tradycji Dnia Zmarłych, do których zaprosiła mnie pewna skromna rodzina Indian Purepecha.
Dona Esperanza i jej dwie córki mieszkają w wiosce, do której prawie wcale nie docierają turyści. Trudno się tu dostać, a nazwa wymówienie nazwy tej miejscowości graniczy z wybitnymi zdolnościami studentów sinologii. Uwaga… – Ucazanaztacua – to mieścina położona tuż nad brzegiem Jeziora Patzcuaro. Trafiłam tu, gdyż miałam nadzieję, że uda mi się stąd popłynąć na wyspę Younen. Na tamten moment było to jednak dla mnie zbyt drogie. Stałam na brzegu, patrzyłam na zachodzące słońce, patrzyłam na Jezioro, a wkoło nie było nic. Cisza i ujadanie psów w oddali. Nie miałam pojęcia, którędy dostać się na wyspę, a do tego zwijałam się z głodu. Energia opadła, zawiedzona zaczęłam kierować się na wzgórze, w stronę szosy, aby złapać jakiś smaochód do sąsiedniej mieściny, gdzie przeprawa na wyspy jeziora Patzcuaro będzie tańsza. Wokół nie było żywej duszy, a z miejscowych domków wydobywał się słodki dym ognisk w kuchniach polowych.
Przechodziłam obok domu, który przypominał małą, miejscową jadalnię (comedor). Nie byłam pewna czy to moja optymistyczna wizualizacja w głodowych fantazjach, czy prawda. W ogrodzie postawione były długie stoły, ale na zewnątrz nikogo nie było. Weszłam dalej do pomieszczenia, do którego prowadziły duże, wysokie drzwi. Serca łomotało mi, bo przecież byłam na pustkowiu. Za tymi drzwiami paliło się światło, drzwi były uchylone i z wnętrza unosił się pyszny zapach domowego jedzenia.
Zajrzałam do środka przez szczelinę wysokich drzwi.
,,…Madre de Dios… ruega por nosotros pecadores… ahora y en la hora de nuestra muerte. Amen.”
W pokoju z żółtymi ścianami klęczały kobiety, powtarzały słowa modlitwy ,,Zdrowaś Mario”. Ołtarz zbudowany z żółtych aksamitek rozciągał się na całą ścianę. Najstarsza z kobiet układała na ołtarzu jedzenie, którego intensywna woń była dla mnie przynętą. Według tradycji Indian Purepecha ołtarz zrobiony w domu jest ważniejszym i bardziej intymnym miejscem spotkania ze zmarłym niż cmentarz.
Wiedziałam, że nie powinno mnie tam być, że wtargnęłam w ich prywatny świat, a moja wyimaginowana jadalnia była prywatnym domem. Wiedziałam to wszystko już po kilku sekundach, ale ta scena była tak magnetyczna, że nie mogłam przestać jej chłonąć i tak z głową wetkniętą między duże, ciężkie drzwi zostałam zahipnotyzowana tą chwilą do momentu, …kiedy wszyscy mieszkańcy rodziny mnie na tym nie nakryli.
Kobiety przestały się modlić i spojrzały w stronę drzwi jakby wyczuły mój wzrok. Zapanowała bardzo ciężka cisza, za której sprawą gęstniało powietrze. Ja w tym czasie spłoszyłam się i zamiast dalej zapuszczać żurawia przez uchylone drzwi, dałam z powrotem nurka do świata na zewnątrz. Wyszłam z kolorowej baśni do szarugi zmroku, w której nikły kolory oraz kształty otoczenia. Nie miałam pojęcia, co teraz zrobić.
Gospodyni zaczęła iść w moim kierunku. Czułam, że mi się oberwie, że przekroczyłam jakąś granicę, której nawet nie powinnam dotykać. Kobieta o pulchnych kształtach z impetem otworzyła furtę, oparła ręce na swoich obfitych biodrach i krzyknęła niskim głosem z szerokim uśmiechem:
– Passa! Passa! (Wejdź! Wejdź!)
– Przepraszam… – zaczęłam się tłumaczyć – myślałam, że to comedor, tak ładnie pachniało…
Kobieta zaczęła się śmiać, złapała mnie za rękę i zamaszystym ruchem zaciągnęła do kuchni.
JAK POZNAŁAM TRADYCJE CELEBROWANIA DNIA ZMARŁYCH WŚRÓD INDIAN PUREPECHA OD KUCHNI…?
W kuchni znajdowało się dwanaście innych kobiet i dzieci, każda z nich miała swoje zadanie przy wielkim kotle z przynajmniej metrową łyżką. W rogu znajdowało się ognisko, na którym gotowały się kolejne potrawy. Pani Domu, Dona Esperanza usadziła mnie na drewnianym pieńku i wręczyła mi miskę gęstej zupy przypominającej rosół. W kuchni buchała para z gotujących się potraw.
– Dla kogo zrobiony jest ołtarz w sąsiednim pokoju? – zapytałam.
– Mój mąż, Pablo, umarł w zeszłym roku. To pierwszy Dzień Zmarłych po tym jak zginął.
– Składam kondolencje… Musiał być młody…
– Czterdzieści osiem lat. Zginął na jeziorze. Wypłynął na połów ryb i już nigdy nie wrócił. My tutaj utrzymujemy się głównie z rybołówstwa – kobieta nadal to przeżywała, widać to było po niej, starała się to zakryć pewnością siebie, ale jej oczy zdradzały nadal żywy smutek, mówiła dalej – Pablo najbardziej lubił kurczaka w sosie pomidorowym z ryżem, dlatego gotujemy jego potrawę i będziemy się nią dzielić z gośćmi. 31. października odwiedzi nad sto pięć osób z naszej rodziny. Dlatego do tego czasu będziemy cały czas gotować – uśmiechnęła się i przez ten jej uśmiech przebijała duma.
– Pokazać ci nasz dom? – zapytała dziewczynka w różowym podkoszulku, do tej pory przysłuchująca się naszej rozmowie.
– Jasne, dlaczego nie?
Nie mogłam w to uwierzyć, ale dziewczyna była w zaawansowanej ciąży.
– Ile masz lat? – zapytałam.
– Piętnaście.
Dziewczyna mieszkała wraz z dwójką młodszego rodzeństwa w małym pokoju. Mieli komputer znany nam z lat dziewięćdziesiątych i szereg zabawek, cukrowych czaszek, figur Jezusa i innych świętych. W jadalni natomiast pełno było ręcznie malowanych, ceramicznych talerzy przypominających polską zastawę z Bolesławca.
Kobiety poszły przed dom patroszyć kurczaki. Robiły to z wielką wprawą, bez sentymentu, bez emocji.
– A Ty skąd się tu wzięłaś, skąd przyszłaś?
– A stąd – wskazałam ręką na jezioro – chciałam się przedostać na wyspę, myślałam, że tu jest mały port albo że będę mogła popłynąć z miejscowymi rybakami, ale się przeliczyłam…
Dona Esperanza zaczęła się ze mnie śmiać wraz z innymi kobietami i dodała:
– Tutaj nic nie ma, rzadko kto tutaj dociera.
Wśród kobiet wzniósł się gwar i szepty w ich języku, że wylądowałam w tym miejscu przez przypadek, że przyprowadziło mnie jezioro oraz zapach jedzenia, który zwabia dusze przodków. Gospodyni uważała, że spadłam jej z nieba, a goście w domu, zwłaszcza w pierwszą rocznicę śmierci głowy rodziny, przynoszą szczęście.
Według wierzeń Indian Purepecha, bogowie mają blond włosy, takie jak ja. Indianie wierzą też, że do naszej rzeczywistości mogą przychodzić przodkowie i bogowie z innych wymiarów. Na co dzień żyją obok nas, ale my ich nie widzimy. Mogą przyjąć fizyczną formę osoby nieznajomej, wędrowca, nawet zwierzęcia. Dla nich świat, który nas otacza nie jest tylko jednym światem, lecz znajdują się w nim portale do innych, mnogich rzeczywistości. Być może Dona Esperanza łudziła się, że zostałam wysłana przez jej męża.
CO MIŁOŚĆ MA WSPÓLNEGO ZE ŚMIERCIĄ?
Kobiety, które w tamtej chwili nie patroszyły kurczaków, zaczęły przystrajać ołtarz. Dona Esperanza wytłumaczyła mi:
– Zobacz, na ołtarzu położyłyśmy zdjęcie mojego męża. Są też: pomarańcza, papierosy, tequila, tamales, tacos i cygaro. Wierzymy, że Pablo jest z nami i będzie mógł skosztować tych wszystkich dobroci, które tak uwielbiał za życia.
– Dońa Esperanza, opowie mi pani historię o Pablo, która sprawia, że się pani uśmiecha, gdy o nim myśli?
– Tak… – kobieta zamyśliła się – pewnego wieczora Pablo zabrał mnie ze sobą do łódki. Zawsze się bałam, bo łódka się chybocze, co jakiś czas trzeba z niej wylewać wodę, a do tego nie umiemy pływać. Zresztą… – machnęła ręką – mało kto w wiosce potrafi pływać. Było już ciemno. Wypłynęliśmy na środek jeziora. Księżyc w nowiu, gwiazdy świeciły wysoko, na jeziorze kołysały nas fale, Pablo z wiosłami, ja z lampionem, we dwójkę sunęliśmy po ciemnym jeziorze. Zaczęłam martwić się o dzieci, że zostały tylko z najstarszą siostrą, ale on mnie uspokoił. ,,Gdzie ty mnie wieziesz?”, zapytałam go. On odłożył wiosła, zgasił mój lampion, co jeszcze bardziej mnie zaniepokoiło. Przez chwilę myślałam, że chce nas utopić, ale ufałam mu w tym momencie, zachowywał się dziwnie. Nagle w ciemności poczułam jego rękę, przyciągnął mnie do siebie i zaczął mnie całować, najpierw po skroniach, potem po szyi – Dońa Esperanza pokazywała rękoma, po czym jej ręce zaczęły opadać na piersi i okalać całe ciało. Miała błogi uśmiech i chyba zapomniała, że jej słucham, była w swoim świecie, zamyśliła się na dłuższą chwilę, nie chciałam jej wyrywać z tego zamyślenia, po chwili jednak się ocknęła – …to była najpiękniejsza noc w moim życiu. Kolejnego ranka Pablo powiedział mi, że mamy takie długi, że musiał sprzedać samochód i wziąć kredyt, zastawiając nasz dom. I wtedy uśmiechnęłam się. To był ten uśmiech, o który pytasz: uśmiech miłości, bezradności i złości równocześnie: bezcenne – zaśmiała się Dona Esperanza, po czym zapytała poważniej nadal w swoim zamyśleniu:
– Wiesz, czym tak właściwie jest dla nas Dzień Zmarłych?
– Czym?
– Tak naprawdę… Tak z głębi serca… jest to nic innego jak celebracja życia. W jak najszerszym gronie cieszymy się wtedy z życia, cieszymy się razem. W ten jeden dzień w roku każdy z nas chce w pełni poczuć, że żyje. Chce też poczuć po, co żyje! Dlatego objadamy się, pijemy na umór, tańczymy, kochamy się i jesteśmy razem. Dlatego to święto jest tak radosne.
– A jak się czci Santa Muerte (Świętą Śmierć)? Czy to jest jedna z pocztu świętych? To dosyć kontrowersyjne…
– Tak. (W Meksyku Święta Śmierć ma 2 miliony wyznawców, i ta liczba cały czas rośnie) Ludzie nazywają ją Białą Dziewczynką, Słodką Śmiercią. Kościół i media uważają wyznawców Śmierci za czcicieli szatana, ale to nieprawda. Jak czcić Santa Muerte? Trzeba przynosić jej prezenty – powiedziała kobieta z dumą i nutką tajemnicy.
– Czyli co dokładnie jej dajecie?
– Zwykle są to papierosy i alkohol. Święta Śmierć też lubi używać życia, do granic możliwości. W Mexico City ma swoją bazylikę, ludzie tam pielgrzymują, okadzają jej figurę dymem z cygara lub marihuany. Święta Śmierć nie gardzi też owocami. Czczą ją zazwyczaj złodzieje, dilerzy narkotyków oraz prostytutki – ludzie, których życie istnieje poza prawem i przez to zawsze jest zagrożone. Oni też chcą żyć, też kochają życie, mają do życia takie samo prawo jak i my. Wiesz… – kobieta zamyśliła się.
– Słucham…? – powiedziałam miękko i delikatnie, chciałam pomóc jej wydobyć myśl.
– Co dla ciebie jest przeciwieństwem miłości? – zapytała mnie kobieta w zamyśleniu. Wspomnienia o mężu wprowadziły ją w sentymentalny nastrój.
– Strach – odpowiedziałam.
– A dla mnie śmierć. Jeżeli nie kochasz, to umarłeś już za życia.
*
Esperanza powiedziała, że jutro koniecznie muszę do nich wrócić, po czym uściskała mnie tak mocno, że aż mnie zabolało. Z wdzięcznością przyjęłam to gorące zaproszenie i nie miałam w sobie ani krztyny żalu, że tego wieczora nie dotarłam na wyspę najbardziej znaną z obchodów Dnia Zmarłych.
O NIEBIE I PIEKLE NA ZIEMI
Rano dotarłam do innej wioski z dala od turystycznego Patzcuaro, do Ihuatzio. Nazwę tę łatwiej się wymawia, ale też nie przyjeżdża tu dużo gości. Poprosiłam, aby kierowca colectivo zostawił mnie przy cmentarzu. Tam, miejscowi mężczyźni od ósmej rano przystrajali bramę wejściową do cmentarza. O szóstej rano przystroili wjazd do wioski, robią to z własnej woli, a swoją pracę traktują jak ofiarę. Robili to z wielkim namaszczeniem, starannie dobierali najpiękniejsze kwiaty, jednocześnie pozwalali sobie na rubaszne, męskie żarty. W tym czasie ich kobiety gotowały potrawy na całe święto.
Zapytałam jednego z mężczyzn, który ewidentnie wiódł prym w grupie, czy moglibyśmy zadać mu kilka pytań o istotę Święta Zmarłych. Po serii rozgrzewających pytań, które miały go ośmielić, przeszłam do sedna:
– A czym jest piekło w wierzeniach Purepecha?
– Piekło to nie jest miejsce, do którego trafia się po śmierci, piekło istnieje w nas. Zarówno piekło, jak i niebo – możemy w nich być już za życia. Tak samo życie i śmierć, tych stanów też doświadczamy już za życia.
Mężczyzna po tym monologu ożywił się i zawołał do kolegi:
– Horazio! Przynieś no piwa dla wszystkich, ja stawiam! Mamy gościa, to nie jest gringo, chce się czegoś dowiedzieć! – wręczył banknoty koledze i kontynuował.
– Kiedy ktoś jest złą osobą, kiedy popełnia złe uczynki, to zło wraca do niego nie po śmierci, lecz jeszcze za życia. Już teraz, prędziej czy później ta osoba za to zapłaci. Zresztą, czym jest życie, gdy nie przeżywamy go zgodnie z samym sobą, zgodnie z wartościami miłości bliźniego? Wtedy jesteśmy umarli za życia. To chyba największa kara, nie potrafić żyć, w pełni żyć i kochać całym sobą. To jest piekło, już tutaj, tak blisko nas! Dlatego lepiej żyć, lepiej cieszyć się każdą minutą, żyć życiem! Żyć dla życia! – wykrzyknął to z radością, która rozbrajała go od środka i sprawiała, że mimowolnie się uśmiechał. – Horazio wrócił z butelkami piwa i zaczął rozdawać wszystkim zebranym. Mężczyzna mówił dalej:
– Dlatego dla nas celebracja Dnia Zmarłych nie jest niczym złym, niczym smutnym, jest celebracją życia samego w sobie, czystego, niezakłóconego złem, ani grzechem. Staramy się szanować Naturę i kierować się miłością. Nie tylko taką miłością żarliwą, namiętną i nieopamiętaną, ale też miłością do wszystkiego, do świata, do obcych, do nieznajomych… W tej miłości możemy odnaleźć niebo za życia, co więcej możemy je dzielić z innymi. Jasne, że wszyscy jesteśmy ludźmi, naszą naturą jest grzeszyć, lecz zamiast myśleć o tym, wolę żyć, do granic możliwości przeżyć moje życie i nie marnować ani chwili! Salut! – mężczyzna wzniósł toast ze mną, a potem wszystkimi kolegami.
Zapytałam jeszcze:
– A co symbolizują te pomarańczowe aksamitki? Dekorujecie nimi bramy, łuki, groby, ołtarze… Co one znaczą?
– Kwiaty to symbol naszego życia, symbol przemijania. Zobacz… Najpierw kwiat rośnie spokojnie, jest piękny, ale ma krótkie życie, gdyż go ścinamy. Potem wśród setek takich samych kwiatów będzie upiększał życia naszych przodków, będzie na ołtarzu, na piedestale, będzie częścią sacrum i nie będzie w tym sam… A potem zwiędnie. Każdy z nas marzy o życiu takiego kwiatka. Każdy z nas jest piękny jak ten kwiat. Cieszmy się życiem! – mężczyźni przy bramie cmentarza zawtórowali mu, po czym Horazio postawił następną kolejkę piwa.
DLACZEGO W TEJ RODZINIE KURCZAKA W SOSIE POMIDOROWYM JE SIĘ W MILCZENIU?
Po południu dojechałam do gospodarstwa Donii Esperanzy autostopem. Jechałam z Meksykaninem, Latynosem i jego wenezuelską pięknością. Była drobna, szczupła, a jej czekoladowe ciało i ładna buzia mogły zachwycić.
Zjechaliśmy na sam dół góry, aż po dom Donii Esperanzy. Na nasz widok cała rodzina usadzona przy długich stołach w ogrodzie wstała. Byli ciekawi, kto przyjechał do nich takim wozem, był to nowy SUV, nie pamiętam marki, ale był nowy i srebrny 😉 Pożegnałam się z nowopoznanymi kompanami podróży i nieśmiało wysunęłam się z wozu. Kiedy zobaczyłam, że cała rodzina stoi na baczność na mój widok, to chciałam się zapaść pod ziemię. To mocne wejście nie pasowało do mojego stylu podróżowania, wolę być niezauważalna.
Jedna z kobiet złamała to krępujące milczenie, przedstawiła mnie wszystkim i zapytała:
– Weronika, będziesz nam robić dziś zdjęcia? Chcielibyśmy mieć pamiątkę z tego dnia.
– Oczywiście, będę tym zaszczycona!
Przed obiektywem zaczęły wygłupiać się dzieci, mężczyźni pili tequilę, a kobiety krzątały się w kuchni.
– To skąd jesteś? Z Colonii? – pytały kobiety.
– Nie, z Polonii – zaakcentowałam na ,,P”.
– A, Colonia jest daleko… Jakieś cztery wioski dalej…
Dałam za wygraną i potwierdziłam:
– Tak, daleko…
– To musimy znaleźć ci męża. Zobacz, tyle chłopa wokoło…
– Nie, nie trzeba – uśmiechnęłam się i machnęłam ręką.
Wyjrzałam przez okienko. Kuchnia była ,,przylepiona” do domu. Wychyliłam głowę i zamarłam. Na moją wystającą z lepiankowego okna głowę – spoconą i uwędzoną dymem patrzyło ponad sto osób. Mało kto spodziewał się zobaczyć blond włosy i rumianą od dymu twarz. Wszyscy tak naprawdę czekali na kurczaka w sosie pomidorowym, gdyż byli bardzo głodni. Jedna kobieta z tłumu przywołała mnie wskazującym palcem. Wyszłam z kuchni i zbliżyłam się do niej.
Kobieta podniosła butelkę tequili i nalała mi pół szklani, mówiąc:
– To jest nasze ,,winko”. Salut! (Na zdrowie!) – podniosła swoją szklankę i wychyliła ją, a razem z nią zrobił to cały stół mężczyzn. Towarzystwo było bowiem podzielone na stół kobiet i mężczyzn.
Przed dalszymi propozycjami picia winka uratował mnie kurczak w sosie pomidorowym, który odwrócił od ode mnie uwagę i sprawił, że wszyscy zamilkli, patrzyli się jedynie w swój talerz i przeżuwali w milczeniu. Słychać było tylko odkręcanie napojów gazowanych. Przed kurczakiem zjedliśmy zupę kukurydzianą z kawałkami wieprzowiny zrobioną na gęstym rosole. Zadziwiające, że nikt nie patrzył nikomu w oczy. Na początku kilka razy chciałam sprowokować kobiety siedzące obok, aby się na mnie spojrzały. Nic z tego, to chyba była święta zasada milczenia na cześć zmarłego Pablo, tak to sobie tłumaczyłam i myślałam o nim, kiedy patrzyłam w miskę zupy kukurydzianej. Ten obiad był dla niego, na jego pamiątkę. Po obiedzie śmiechy, krzyki, taniec i muzyka znowu zagościły w domu tak, że niosły się po całym jeziorze. Potem na wiele godzin kobiety medytowały przy ołtarzu Pablo. Zza wysokich drzwi unosiły się śpiewy oraz modlitwy powtarzane jak mantra. Każdy członek rodziny dostał torbę z jedzeniem na drogę, po czym kolejne obchody zaczęły się dopiero po zmroku.
FIESTA NA CMENTARZU I SPOSOBY NA ŻYCIE WIECZNE
Wraz z rodziną Donii Esperanzy udałam się na pobliski cmentarz w wiosce Cucuchucho. Życie na cmentarzu rozkwitło dopiero przed północą. Wtedy mężczyźni przywieźli na taczkach długie na pół metra świece. Każda świeca zapalana była ku pamięci jednej osoby z rodziny. Groby pościelone były ziemią, a nie zrobione z marmuru, dlatego łatwo było w nie wbijać długie świece. Groby tonęły w pomarańczowych aksamitkach, a tuż przy nich, jak posągi siedzieli przykryci kocami ludzie. Każdy z nich miał koszyk, w którym znajdowały się smakołyki, ciepły poncz, zupa i tamale.
Rodzina Donii Esperanzy skupiła się przy czterech grobach, ale tak naprawdę wszyscy się odwiedzali, jakby sąsiadujące groby wytyczały mapę dziwnego miasteczka, gdzie gospodarzami są dusze zmarłych. To głównie zmarli mieli posilać się przyniesionym tu jedzeniem.
Też zaczęłam przechadzać się po cmentarzu i rozmawiać z ludźmi. Spotkałam rybaka, chciałam posłuchać więcej o jego życiu, aby móc lepiej wyobrazić sobie Pablo, którego tak mocno kocha Dona Esperanza.
– Tutaj nie ma przyszłości – powiedział mężczyzna w średnim wieku, a jego żona siedziała mocno do niego przytulona, było jej zimno – Moje dzieci stąd wyjechały i chwała im za to! – krzyknął i podniósł rękę do góry – Żyjemy tylko z połowu ryb, ale jaki to połów…? Za kilogram małych rybek dostajemy 40 pesos (ok. 3 $). Czasem złowię pięć kilo, czasem, nic. Jeżeli złowię coś większego, nawet gdyby była to wielka ryba – pokazał rękoma – to skupują ją tylko za dwadzieścia pesos, tylko te małe rybki są w cenie. Bieda, bieda!
Jego żona włączyła się do rozmowy, jakby się obudziła:
– Z nami, Purepecha jest tak: jeżeli wyjedziemy poza naszą społeczność, zazwyczaj gubimy nasze tradycje, zostają wtedy w naszych sercach. Gdy zostajemy tutaj, to też je gubimy, nie w życiu codziennych tradycji, lecz w sercach. Gubimy je przez biedę, nie lubimy tego naszego lustrzanego odbicia, odbicia nędzy, braku perspektyw, w który zakorzenione są nasze tradycje. I na tym polega nasz problem.
Świece na cmentarzu tworzyły jasną, spójną łunę. Przy grobach kobiety paliły ogniska i w wielkich kotłach podgrzewały poncz oraz zupę. Tamele poprzekładane były liśćmi bananowca i przykryte tak, żeby z garnka mogła wydobywać się para niosąca smakowity zapach. Niejeden zmarły wstałby z grobu, żeby posmakować tych pyszności. Oprócz zakrapianego ponczu, piliśmy też tequilę, żywiołowo rozmawiając.
Co jakiś czas podchodzili do nas obcy ludzie i pytali: ,,Kim był człowiek, którego wspominacie?”. Wtedy Dona Esperanza zaczynała opowiadać w dialekcie Purepecha długie historie z głębokim śmiechem i nutką wzruszenia, a przechadzający się ludzie, dosiadali się na drewnianych stołeczkach i stawali się członkami fiesty. Potem oni zapraszali, aby odwiedzić ich zmarłego i w ten sposób cmentarz stał się miejscem wzajemnych odwiedzin oraz miejscem wspominania zmarłych przodków. Kobiety zazwyczaj siedziały przy rodzinnym grobie, pilnując ognia, a mężczyźni kursowali między alejkami. Wkoło nie było żadnych lamp, jedyne światło płynęło z pełnego, srebrnego księżyca oraz z setek ściec, które tak jak życia tych ludzi płonęły gorącym płomieniem.
…Teraz gdy o tym myślę, wiem, że jest jeszcze coś… Octavo Paz, meksykański noblista, napisał w jednym ze swoich esejów, że Meksykanie tak bardzo kochają życie jak i kochają śmierć. Po obchodach Dnia Zmarłych doszłam do wniosku, że wspólnym mianownikiem tych dwóch stanów: życia i śmierci jest miłość – silniejsza od śmierci, miłość ponad życie. Miłość nie jako deklaracja, ale jako dzielenie się tym, co zmarła osoba kochała: kurczakiem w sosie pomidorowym, tequilą, oparami z papierosów palonych jeden po drugim. Ta miłość jest smaczna, kapryśna, tłusta, niezdrowa… Zrozumiałam też, że jedyną drogą dla Indian Purepecha do osiągnięcia nieśmiertelności jest najprostsza a zarazem najtrudniejsza zasada: kochać i żyć miłością – razem.
Podczas gdy niektórzy przyrzekają sobie miłość do grobowej deski, wśród Purepecha miłość osób bliskich jest gwarantem długowieczności. Tego nauczyła mnie Dona Esperanza wraz ze swoją rodziną. Takiej długowieczności każdemu z nas życzę!
A TUTAJ ZOBACZCIE PODSUMOWUJĄCY TO FILM: