Mam taki magiczny przełącznik, kiedy ląduję w państwach w Afryce lub Ameryce Łacińskiej. Taki guzik gdzieś głęboko w trzewiach, który podpowiada mi, że nic nie jest na pewno.
Dodaje to lekkości, silnie osadzonej w uwadze. Nagle małe rzeczy są ciekawsze, barwy są bardziej jaskrawe, tłumy przechodniów mają oczy, rysy, emocje i pragnienia. Nie patrzę w telefon, jest głęboko schowany w plecaku. Wszystko jest ważniejsze, mocniejsze, a zwykłe chodzenie po ulicy o zmroku jest rodzajem perwersyjnego romansu z tym, co ludzie zwykli nazywać normą. Nagle przechodzą mi przez głowę myśli, że mogę zniknąć, że może mnie nie być. Patrzę na oblepiającą mnie biedę, ubóstwo pomieszane w kotle ze słodko-gorzkim dostatkiem, który spływa po szyjach bogaczy w postaci złotych łańcuchów. Wszystko wydaje się ulotne – jak wiatr, który jednak przeszywa swoim chłodem aż do kości. Tej ulotności nikt nie kwestionuje, nikt nie stara się udawać, że coś jest na zawsze albo na pewno. I choć te głęboko dojmujące obrazy sączących się emocji wylewają się po brzegi z każdej ze stron, to jest w tym coś tak rozpierająco wyzwalającego, że nazywam to siłą niepewności.