Z aparatem i z duszą na ramieniu

Czy nosić przy sobie aparat? Nonstop szukać kadrów, polować na szczeliny rzeczywistości, którą można uwiecznić i zamienić w sztukę? Czy może zamienić to – zamiast z aparatem – chodzić z duszą na ramieniu i szukać genezy tego, gdzie rozpoczyna się wizualna przygoda? Dwa podejścia, dwie drogi. Którą wybierasz?
Żeby życie było sztuką

Większość fotografów ulicznych, reporterów mówi, aby zawsze mieć przy sobie aparat. Aby nosić go na ramieniu, aby móc go w każdej sytuacji wyciągnąć i nie przeczyć okazji do tego, by uchwycić fragment rzeczywistości. Zamrażają oni ułamki sekund i sprawiają, ze codzienność można przemianować na sztukę, na ekspresję, która w innym wypadku odeszłaby zapomniana i niezauważona. Jest we mnie dużo szacunku względem takiego podejścia, ale zupełnie się z nim nie zgadzam. Jest jeszcze coś oprócz narzędzia jakim jest aparat, coś co można uśpić jeżeli aparat zastępuje nam pielęgnowanie tego najważniejszego właśnie impulsu.

Uwielbiam zamrażać rzeczywistość. Aparat fotograficzny jest moim wehikułem czasu, w którym zapisuję ulotne chwile, mikrosekundy, które inaczej minęłyby bezszelestnie. Moja pasja zamrażania chwil bierze się między innymi z tego, że nie nadążam za tempem, które narzuca mi życie. Wszystko dzieje się tak szybko, sytuacje, ludzie, miejsca – tak piękne i niepojęte, że trudno pomieścić je w sobie, trudno nie eksplodować z tym bagażem. Zapisuję je więc inaczej.

Co zyskujemy, nie nosząc aparatu przy sobie?

Zazwyczaj nie mam przy sobie aparatu, jest jakimś wyobrażonym ciężarem, który sprawia, że nie przeżywam czegoś w pełni. Z aparatem czuję się jak w pracy, jakbym miała garsonkę, która lekko uwiera, ale jednocześnie pozwala robić coś, co się lubi. Z aparatem nagle myślę inaczej, patrzę inaczej, wszystko widzę przez kadr, moje oczy zaczynają patrzeć głębią ostrości, przysłonami. Bez aparatu staram się od tego uwolnić, ale jednocześnie jestem przez to pozbawiona środków wyrazu. Jest to dla mnie sytuacja niewygodna, wybrana świadomie w swoim braku komfortu, bo z aparatem byłoby mi zdecydowanie łatwiej o ekspresję. Ale nie. Robię coś innego. Akumuluję emocje, zapisuję je w sobie, chłonę kolory, barwy, latające pyłki topoli, a potem biorę aparat do ręki i robię z tym coś innego. Owe zapisane we mnie chwile zostają po to, bym potem mogła czerpać z nich jak z inspiracji, rejestrować te najpiękniejsze skrawki rzeczywistości i potem świadomie patrzeć przez ich pryzmat, szukać kadrów, ludzi i miejsc, którzy mogą tę magię też mieć w sobie i razem możemy lepiej wydobyć ją na światło dzienne. Wtedy aparat staje się moim tłumaczem, czymś co tłumaczy świat ze środka na świat, który można pokazać w formie zdjęcia. Fotografia staje się sumą wrażeń, emocji, przemyśleń i doznań zamkniętym w czymś zupełnie innym, odległym od pierwotnej inspiracji, ale obecnym w niej, w jej esencji, w jej byciu. Czy to widać? Czy to czuć?

Dzięki takiemu podejściu można zamienić fotografię na proces, nie krótki impuls, zrobienia kilku fotek temu, co złapało naszą uwagę bez zastanowienia, gdy jesteśmy w pędzie, lecz inaczej: wykorzystać ten pierwszy impuls do wewnętrznej, dłuższej wędrówki, gdzie świadomie zastanowimy się, po co przykładam aparat do oka, co chcę tym powiedzieć, jakie mam zdanie w tym temacie, jaki jest mój punkt widzenia i co on zmieni, co wniesie, jaką inną perspetywę zaproponuje odbiorcy.

W dzisiejszej dobie fotografii cyfrowej wielu fotografów przeraża popularne, ignoranckie stwierdzenie, że ludzie myślą, że wystarczy mieć dobry sprzęt, a będzie się robić dobre zdjęcia. Ja się zupełnie nie boję takiego szturchnięcia w stronę fotografów. Każdy kto zajmuje się tym profesjonalnie wie, że nie chodzi o to, by zdjęcie było ostre i poprawne, ładne, cukierkowe, każdy wie, że w każdym zdjęciu jest historia. Ta historia zaczyna się w nas, w naszej wrażliwości, w tym co filtruje nasze oko i co świadomie chce powiedzieć. Oczywiście to od odbiorcy zależy, czy to wychwyci, ale jest jeszcze coś, właśnie ten proces, wędrówka fotografa, artysty, który sprawia, że swoimi obrazami zaprasza w drogę.

Magia krajobrazów i TO COŚ

Największą zagadką dla mnie w tym ujęciu są zdjęcia krajobrazów. Są tacy fotograficy, których krajobrazy pochłaniają odbiorcę, porywają go prawie bez jego zgody, zabierając go w zupełnie inny świat. Dla mnie takimi zdjęciami są na przykład krajobrazy  Sebastião Salgado z jego projektu Genesis. Niby zwykłe widoki, powiedziałby ktoś, a jednak mają one w sobie tyle harmonii, tyle wewnętrznej magii, tyle czegoś, czego nazwać się nie da, a jednak to działa.

Dla mnie tym jest piękno, można tłumaczyć je złotymi proporcjami, świetnym warsztatem, dobrą technologią, budżetem i możliwościami, ale można też znaleźć je dzięki tej wewnętrznej wędrówce, przetworzyć je przez siebie. Piękno, jest dla mnie podróżą samą w sobie, znajduję w nim wolność, którą czuję tak samo kiedy wiatr czochra mi włosy na pustkowiu i nie wiem, gdzie tej nocy będę nocować. Wierzę jednak, że piękna trzeba szukać, że nie można go złapać do klatki w formie fotek-snapów brutalnie wymuszonych od rzeczywistości, zabranych w drodze między tortillą, tuk tukiem, a łapaniem pociągu. Wierzę, że piękno jest dialogiem z tym, co  może przed nami odkryć świat.

 

weronika mliczewska, veroetnika, mundo maya, majowie, tzolkin, dżungla, belize, gwatemala, ameryka centralna, duchowość, wydawnictwo muza, reportaż, na początku jest koniec, książka, debiut, podróże, backpacking, podróż w głąb siebie, poszukiwania, rozwój osobisty, tzolkin

You May Also Like