Jak docierać do plemion w Amazonii, czyli o cierpliwości i szacunku

Czekałam na tę rozmowę pięć długich dni, bez gwarncji, że usłyszę ,,Tak”, z pełnym zapału przekonaniem, że działanie ramię w ramię z organizacją pozarządową da mi choć mglistą pewność tego, że łatwiej zdobędę zaufanie plemienia w głębokiej dżungli, do której chciałam się wybrać. Myliłam się.

Po raz pierwszy zrobiłam to porządnie – tak jak trzeba. Zawsze do tej pory przez lata podróży miałam to w planach, ale zawsze wydarzało się coś, co te plany psuło. Nagle pojawiał się na drodze ktoś, kto prowadził mnie za rękę w inny sposób, inną drogą, nie tą oficjalną, ale tą opartą o więzy rodzinne, o wieloletnią przyjaźń z wodzem, lub polecenie od członka rodziny. Tak do tej pory docierałam do miejsc, do których nie prowadzą mapy. Tym razem na mojej drodze nie pojawił się nikt, kto poprowadziłby mnie za sobą, więc zrobiłam to tak, jak powinno się robić – udałam się do lokalnego miejsca cieszącego się dużym autorytetem. I tak znalazłam się w lokalnej organizacji pozarządowej, która chroni prawa ludów tzw. ,,bezkontaktowych”, czyli wiedzą gdzie są, ale nie pozwalają tam nikomu dotrzeć – dla ich dobra. Równocześnie ta organizacja pracuje z innymi społecznościami, które mają znikomy kontakt z cywilizacją, by w etyczny sposób zapewnić im miękkie przejście do naszej dżungli – nie tej łaskawej dżungli, w której się wychowali, lecz tej, w której ścigają się marzenia, sny i żądze bez większego sensu niż obce tym plemionom pojęcia jak status społeczny, władza czy chęć zysku.

Dowiedziałam się, że kilka tygodni przede mną w taki sam sposób dotarł do nich dziennikarz National Geographic, cierpliwie czekałam tydzień na pozwolenie, na oficjalną zgodę. Codziennie przychodziłam pod drzwi ,,biura” i byłam zbywana, by sprawdzić, jak się sytuacja ma dnia kolejnego. Wreszcie się udało.

Siedzę przed niskim mężczyzną, który przez telefon komórkowy dyktuje swojej sekretarce treść maila, powtarzając pięć razy jedno zdanie, jednocześnie wylogowuje się z fejsbuka, testuje moją cierpliwość, ignoruje moją obecność od dobrych piętnastu minut i całego tygodnia. Zacisnęłam usta, tak żeby nic mi się nie wymknęło, stały się wąskie, wolałam też nie patrzeć mu w oczy na wypadek, żeby nie odczytał z nich, co o nim w tej chwili myślałam. Wreszcie zaczęliśmy rozmawiać:
– Jutro – powiedział pewnym głosem jak biznesmen a nie przedstawiciel Indian z tego regionu – Możesz ruszyć jutro – powtórzył Cesar, członek społeczności oddalonej o dwa dni drogi łódką, szef organizacji FENAMAD walczącej o prawa ludności rdzennej oraz zachowanie autonomii ludów, z którymi nie było jeszcze kontaktu.
– Co muszę zapewnić z mojej strony?
– Przynieś 15 galonów benzyny, liczymy na Ciebie, inaczej dziesięć osób nie będzie miało jak wrócić do swojej wioski. Pojawiłaś się w samą porę. Ściągnąłem ich tu na jutrzejsze zgromadzenie, ale naprawdę nie miałbym za co ich odtransportować z powrotem.
– Yyyy…. Jasne – przytaknęłam i wyobraziłam sobie, jak na plecach niosę kilka beczek benzyny związanych razem i już zastanawiałam się, skąd wezmę pojemniki i jak je przewiozę. Spojrzałam na Cezara, wyrwana z tego śmiesznego wyobrażenia siebie jako wielbłąda i zaproponowałam, żeby przekazać mu pieniądze i żeby oni kupili benzynę, gdyż lepiej są obeznani w mało skomplikowanej, acz zawiłej topografii miasteczka Puerto Maldonando. Przekazałam mu pieniądze i naprawdę chciałam ufać, że trafią do ludzi z wioski, do której się udaję. Niestety, jak się później okazało zostały w kieszeni Cesara.
– Zanim jednak wyruszysz, będę bardzo zaszczycony, jeżeli będziesz uczestniczyć w naszym historycznym spotkaniu trzech wiosek tego samego plemienia.
– Cezar, dzień jest krótki, słońce szybko zachodzi, najbardziej zależy mi, aby dostać się do tej wioski – szczerze nie chciałam tracić kolejnego dnia, chciałam już ruszyć do przodu, tęskniłam za przygodą, pięć dni w tym miasteczku rozleniwiało, dawało spokój, ale też budziło zniecierpliwienie.
– Na tym spotkaniu będzie wódz wioski, do której się wybierasz, potem wrócisz z nim do jego osady, to najlepszy sposób, żeby go poznać.
Nie lubię spotkań publicznych, nie lubię, zgromadzeń, obrad, przewlekłych procesów, gdzie dłużej wymienia się słowa szacunku i tytulatury niż konkrety dotyczące działania. Nie chciałam tam być, ale trudno, zgodziłam się:
– O której i gdzie się jutro widzimy?
– O szóstej rano – odpowiedział Cesar – w Piekle.

Infierno, Piekło, to nazwa wioski, w której mieszkają przedstawiciele plemienia Ese Eja. Spotkanie trwało osiem godzin i pod wiatą zrobioną z blachy, przy nieziemskim upale, rzeczywiście każdy z uczestniczących czuł się jak w piekle. Skwar był niemiłosierny, temperatura z pewnością sięgała czterdziestu stopni, a każda minuta była walką z kompromitującym uczuciem senności. Cesar był dumny, że ma na swoim zgromadzeniu przedstawiciela nawet z Polski, co nadawało temu spotkaniu międzynarodowej rangi. Organizacja zapłaciła za trzy posiłki dla sześćdziesięciu osób, a sześć godzin nie wniosło nic oprócz poruszenia kilku aspektów, z którymi każdy się zgadzał, o których każdy wiedział i z którymi nikt nie zamierzał polemizować. Dziwny rodzaj dowartościowywania się poprzez męczenie tłumu długimi przemówieniami, wzajemnym biciem sobie braw i prawieniem sobie nawzajem komplementów o podniosłym tonie. Dopiero ostatnia godzina przyniosła zbawienie i jakiekolwiek konkrety. Wodzowie plemienni i Cesar, wszyscy ubrani z dżinsy przykryte długimi, tradycyjnymi tunikami oraz w pióropuszach na głowie, wybrali skład ludzi, którzy teraz mieli być rodzajem komitetu do praw Indian z tych trzech wiosek, które od teraz zawsze miały mówić jednym głosem i zgłaszać wspólnie projekty do rządu. Nikt nie wiedział jeszcze jakie projekty i co tak naprawdę chcą osiągnąć, o co walczyć, ale to pewnie ustalą na kolejnych piekielnie długich spotkaniach. Akcja pozytywna, mam nadzieję, że przyniesie wymierne rezultaty w walce o prawa do ziemi. Smutnym wnioskiem jednak jest to, że nie o ziemię tu chodzi, lecz o zyski z ziemi, zatem dokładnie to samo, co robią Latynosi, czerpanie zysków z ziemi i niszczenie lasów równikowych. Pytanie, które stawiają sobie ludzie, Indianie lub Latynosi nie jest pytaniem ,,Czy?”, lecz pytaniem ,,Za ile?”. Temat można bardzo obszernie rozwinąć, ale to w innym miejscu i czasie.
Z Piekła wyjechaliśmy zapakowani jak sardynki na pakach samochodów terenowych, jadąc przy akompaniamencie muzyki puszczanej z komórek szanownych uczestników spotkania, Indian, w wirze białego pyłu, który unosił się za samochodem i sprawiał, że wszyscy w przeciągu pięciu minut stali się biali i siwi, jadąc przez mosty zrobione z dwóch kłód drzewa uginającego się i sprężynującego, dodając kilka okrzyków przerażenia, a potem zachwytu, że i tym razem udało się nimi przejechać.
Słońce zmieniło barwę na cieplejszą, a my z wodzem udaliśmy się do portu.
Opuszczamy Puerto Maldonado. Słońce ślizga się po drewnianych brzegach łódek. Aby dostać się do tej, którą będziemy płynąć, trzeba przedostać się przez chyboczący się labirynt innych, przywiązanych do siebie mniejszych lub większych canoe. Jedne są podtopione tak, że woda sięga kostek, inne brudne od błota, wszystkie tworzą dziwny rodzaj pływającego portu, przez który jak przez kładkę trzeba przejść, by móc odsupłać się od sąsiadujących łódek. W łódce jest pięciu uczestników obrad, wódz wrzuca zapasy żywności, po czym rzuca grubą linę, którą właśnie odcumował, jednemu z mężczyzn w łódce i macha mi ręką na do widzenia. Łódka wypływa z portu, a on zostaje, stojąc na brzegu mniejszego canoe.
– Nie jedziesz? – pytam szybko, zdziwiona jakbym chciała zatrzymać bieg wydarzeń i w ostatniej chwili złapać go za rękę.
– Nie, dojadę jutro…
I tyle go było. Już nigdy go nie zobaczyłam.
Nawiązałam kontakt z organizacją, aby działać racjonalnie, logicznie, bezpiecznie, aby dotrzeć do wioski z kimś, kto da mi ochronę, poczucie bezpieczeństwa, kto relacje z tymi ludźmi budował przez lata, aby dotrzeć do wodza, który przedstawi mnie społeczności. W efekcie, znalazłam się w canoe z pięcioma obcymi mężczyznami, naręczem strzał o kolorowych końcówkach zrobionych z papuzich piór, jednym łukiem, zapasami żywności i wybierałam się w drogę, która miała trwać tak długo, w ile motorek peke peke pochłania 15 galonów benzyny. Tyle wiedziałam. Byłam pewna tylko jednego: że za dwie godziny zajdzie słońce. Oczywiście nie mieliśmy żadnych lamp, a księżyc był w nowiu. Ten jeden pewnik dotyczący zachodu słońca nie dodawał mi odwagi. Wódz znikał, z każdą sekundą stawał się coraz mniejszy, a idący zmrok wniósł długo oczekiwany powiew zimniejszego powietrza. Zgiełk miasteczka szybko ucichł w oddali zastąpiony burczeniem motorka, który wraz z nastaniem zmroku zepsuł się. Razem z cichnięciem jego dławienia się benzyną, gasły wszelkie nadzieje, że jeszcze kiedykolwiek odpali. Wtedy słychać było przekrzykujące się ptaki w gęstej, ciemnej ścianie drzew, pierwsze gwiazdy wyszły na skaleczone czerwienią niebo, komary i robactwo zaczynały cieszyć się swoim wyuzdanym życiem nocnym, a ja razem z pięcioma obcymi mężczyznami dryfowałam na środku stojącej tafli rzeki, w głębokiej Amazonii, bez wioseł ale za to z naręczem strzał i łukiem. I tak zaczęła się przygoda…


 

You May Also Like