Takich nocy nie da się zapomnieć. Dryfować w środku Amazonii z nieznajomymi Indianami Ese Eja i patrzeć ze spokojem, jak przychodzi noc. Gwiazdy rozsypały się po niebie, jak świetlista wysypka, jakby niebo zachorowało na dwanaście godzin i jedyną pewną odtrutką dla niego był świt. Gdybym umiała nazwać wszystkie emocje, które wrzały we mnie, to z pewnością jak karabin maszynowy wystrzeliłabym je po przecinku, problem w tym, że są to emocje, których do tej pory nie znałam, uczucia, których nigdy nie doświadczyłam. I tak dziewicza amazońska dżungla, zrodziła i we mnie coś nowego, jakby na ten moment chciała pokazać mi, że nie ma nic, czego mogę się złapać jak poręczy, nawet cienia myśli, doświadczenia lub uczucia, wszystko wkoło było nowe i nieznane, a jedynym kluczem do próby zrozumienia tego, co od tej pory miało się dziać były szacunek i uważna obserwacja.
Dżungla pokazała mi jeden z większych paradoksów naszej codzienności. Jest nim poczucie bezpieczeństwa. Wszystko, co niesie cywilizacja w jakiś sposób bazuje na zapewnieniu, że będzie to niezawodne. Wszystko co stworzone przez człowieka mierzy w ten mit niezawodności, powtarzalności, która niesie bezpieczeństwo. W dżungli, w Naturze jest inaczej. Przyroda jest przeciwnością stałości, wszystko się w niej zmienia i jedyną pewną rzeczą w przyrodzie jest właśnie zmiana, nic więcej.
Cywilizacja pozwoliła nam uwierzyć w mit o bezpieczeństwie. Wierzymy w miłość do grobowej deski, wierzymy, że ślub raz na zawsze zapewni nam miłość, wierzymy, że praca zapewni nam stabilizację, wierzymy, że dom zapewni nam ostoję, wierzymy, że płacenie podatków zapewni nam emeryturę i poczciwą starość, wierzymy, że cokolwiek robimy w obrębie prawa i państwa da nam choć złudzenie o tym, że cokolwiek w naszym życiu będzie ,,na pewno”. I co się dzieje? Życie płata nam figle, ale my i tak nie pozbywamy się złudzenia, że jesteśmy wyjątkowym przypadkiem na świecie i niestrudzenie chcemy cokolwiek mieć ,,na pewno”.
Peruwiańczycy i Indianie szybko nauczyli się tej naszej dziwnej tęsknoty za bezpieczeństwem. Nie ze względu na nadwyraz rozwiniętą empatię, lecz najprostszą na świecie chęć zysku. Owy mit bezpieczeństwa można kupić, to jedyna droga do osiągnięcia bezpieczeństwa w naszym cywilizowanym świecie – pieniądz. Nie ma bezpieczeństwa za darmo, ponieważ w świecie Natury pojęcie bezpieczeństwa nie istnieje, jest to sztuczny twór stworzony na potrzeby cywilizacji, jest to pochodna materializmu, pochodna słowa ,,chcę” i pochodna poczucia, że jesteśmy w stanie objąć kontrolę nad tym, co niewyjaśniane albo nieuniknione. Dominacja człowieka nad Naturą opiera się na tym dziwnym paradygmacie poczucia bezpieczeństwa. Natura co chwile stara się nauczyć nas pokory i pokazać, że niczego nie da się przewidzieć, istnienie jest uczestniczeniem w enigmatycznym procesie zmian. Człowiek natomiast stara się dowieść, że każdą chwilę można zatrzymać, że każdą wartość można zapewnić, a przyszłość przewidzieć za sprawą nauki lub istniejących praw fizyki, chemii lub innej nauki laboratoryjnie sprawdzalnej, dokładnej i z pewnością nieomylnej. Dla ludzi z Amazonii taki rodzaj myślenia jest abstrakcją.
Indianie, choć coraz częściej kupują zegarki I słuchają radia, to jakkolwiek chcieliby zachłysnąć się dobrami cywilizacji, nie kupili jeszcze tego mitu o bezpieczeństwie. Zamiast tego jest w nich zgoda. Zgoda na siódme dziecko, zgoda na śmierć podczas polowania, zgoda… Nie jest to zgoda będąca pochodną poddania się, braku walki, ale bardziej oddania się w ręce, czegoś co jest silniejsze, co w niezrozumiały sposób prowadzi ich życie, jakkolwiek niezdarnie lub szczęśliwie to robi, czują, że prowadzi. Wymaga to chyba irracjonalnego rodzaju zaufania, że nie wszystko muszą rozumieć, że nie wszystko nawet ma głęboki sens, ale po prostu jest, jak dzień I noc, jak gwiazdy I deszcz, jak oni. Rodzi to ciekawy rodzaj spokoju, gasi zbędne emocje wyduszane z gardła lub ściskające je. I tak, kiedy silnik w canoe przestał działać, w mężczyznach nie było ani ksztyny zdenerwowania, ich ruchy były tak samo wolne I spokojne. Ich spokój udzielił mi się I w tym momencie tak jak oni, postanowiłam to po prostu zaakceptować. Ta akceptacja rodzi kolejną myśl, że cokolwiek się stanie, dam radę. I chyba jest to silniejsze uczucie niż strach, niż martwienie się, bo zastąpione żywą ciekawością, co stanie się dalej.
Kiedy siedziałam tak na dziobie canoe i patrzyłam, jak mężczyźni naprawiali silnik, jak niebo robiło się coraz ciemniejsze, Księżyc był w nowiu, a wkoło nie było ani jednego źródła światła, kiedy nagle zaskakoczyło mnie rozbłyśnięcie błyskawicy na horyzoncie, czułam się najmniejszą na świecie istotą, która teraz zdana była na łaski i niełaski Natury. Jednocześnie w środku klatki piersiowej rozrywał mnie jakiś dziwny rodzaj siły podsycony adrenaliną, siły, która gaśnie w bezpiecznych warunkach domowego zacisza, jest uśpiona, a tutaj nagle rozbłyska, dziwnie płonie nieznanym do tej pory rodzajem ognia, o którego istnieniu łatwo zapomnieć na co dzień. Szczerze przyznam, że uwielbiam właśnie takie sytuacje, kiedy wszystko pozornie wymyka się spod kontroli i zostaje tylko ten ogień. Jest jak morfina, która rozpływa się ciepłem po ciele, niesie spokój zanurzony bez reszty w trzymanej na wodzy adrenalinie.
Silnik nagle ryknął, zakrzytusił się, a potem zagłuszył wszystkie ptaki, które tuż po zmierzchu z uwagi że ich nie widać, chcą koniecznie zapewnić otoczenie o swoim istnieniu głośnym śpiewem. Warkot silnika był teraz przyjaźniejszy, uśmiechnęłam się lekko, I po raz pierwszy spodobał mi się jego zachrypnięta, miarowa mantra . Wśród mężczyzn nie było okrzyków radości, nie było euforii, nadal był spokój, taki sam jak w chwili kryzysu. Ta historia psującego się silnika powtarzała się całą noc, średnio co czterdzieści minut I za każdym razem zanosiło się na to, że silnik już nie odpali.
Pomyślałam, że to chyba jedna z bardziej szalonych nocy mojego życia. Co za głupota – wybrać się na noc, canoe przez dżunglę. Wiedziałam, że zapadnie noc, wiedziałam, że tym łódkom nie można ufać. Z drugiej strony, ufałam, że ci mężczyźni wiedzą, co robią, że znają każdy kamień tej rzeki. Nie myliłam się, w ciemnej gęstej ścianie lasu okalającego rzekę, paliły się ogniska. Mężczyźni z łódki nawoływali odgłosem świergotu ptaka. Ten sam świergot odpowiadał im, był głośny, niósł się po wodzie, jednocześnie miał coś w sobie z radości. Nie wiem, czy to nawoływanie to rodzaj podniesienia szlabanu z obwieszczeniem: ,,Wpływam na Twoją ziemię”, czy może jest to zwykłe pozdrowienie typu: ,,Jeszcze żyjesz?”, a może odpowiedź to: ,,To znowu Wy?!”.
Pewnym jest, że każdy z motorków peke peke ma swój specyficzny dźwięk, i pomimo tego, że mogą być tej samej chińskiej marki, to każdy brzmi inaczej, przez co można rozpoznać, kto zbliża się do brzegu. My jednak płyneliśmy dalej.
Ciąg dalszy za tydzień! 🙂
A jeżeli jesteście głodni innych opowieści, to polecam zamówić książkę – o współczesnych Majach!
W drogę!