TE CHOLERNE POWROTY

Jesteś w sercu wydarzeń, a jednocześnie błogiego spokoju. Takie oko cyklonu, które sprawia, że żyjesz w pełni. Każdy dzień to nowa przygoda, każdy napotkany człowiek to nowe życie, które dostajesz w prezencie, by móc się dzielić najsubtelniejszymi myślami i doświadczeniami. I TRACH. Wracasz do szarej rzeczywistości, gdzie trzeba zmyć naczynia i wynieść śmieci. Jak sobie radzić z powrotami i dlaczego to właśnie o nie chodzi?

 

Ten temat wraca u mnie od wielu lat. Moja codzienność składa się z wyjazdów i powrotów. Średnio pół roku spędzam poza Polską. Wcześniej realizując autorskie projekty, teraz dzięki międzynarodowym projektom filmowym. Na przestrzeni lat do powrotów podchodziłam bardzo różnie: od skrajnej negacji, poprzez akceptację, aż po stan, w którym powroty uwielbiam. Zacznijmy jednak od początku.

 

DÓŁ PO POWROCIE DO REALU

 

Według moich obserwacji temat doła po podróży dotyczy głównie osób, które w drodze były dłużej niż trzy miesiące, ale czas można mierzyć nie ilością dni, ale intensywnością, co przekłada się na trudne przystosowanie do rzeczywistości po powrocie. Nie ma reguły na to, kogo dopada dojmujący smutek po powrocie, ale faktem jest, że dotyczy to dużej liczby osób, a mało kto odważa się o tym mówić. Podróż przecież widziana jest jako coś tylko dobrego, jako bajkę, idyllę, spełnienie marzeń. Mało kto jednak pyta, po co podróżować i co robić, kiedy się już wróci.

 

Od kilku lat pytam moich znajomych po powrotach z długich wypraw, jak przechodzą i odczuwają ten stan. Wasze odpowiedzi się powtarzają i ponieważ obecnie sama jestem tuż po powrocie z głębokiej dżungli w Papui, to zainspirowało mnie to, aby podzielić się z Wami kilkoma refleksjami i obserwacjami.

BODŹCE Z ZEWNĄTRZ

 

Na początku wszystko jest zbyt głośne. Hałas miasta przytłacza. Zbędny hałas. Wyłączamy radio, nawet muzykę, ograniczamy bodźce, jest ich zbyt dużo. Nie zwracamy uwagi na ich treść lecz na to, jak bardzo zagłuszają naszą wewnętrzną treść, którą przywieźliśmy w sobie z daleka. Ona żyje nie w formie słów, tylko po prostu jest z nami, w naszym ciele i jest nam z nią dobrze. Nasze zmysły są wyostrzone i odbierają świat dookoła kilka razy mocniej. – Z takimi spostrzeżeniami spotykam się u Was i sama mam podobnie. Chcę się schować przed głośnym światem, którego zgiełk nic nie wnosi, jest jazgotem, rozproszeniem, zbędnym ulepszaczem, którego po długich wieczorach przy ognisku, wschodach i zachodach słońca, śpiewie ptaków i przebywaniu cały czas na świeżym powietrzu po prostu nie potrzebuję. Taki stan zbyt głośnego otoczenia utrzymuje się u mnie od trzech dni do dwóch tygodni. Potem zaczynam się uodparniać na hałas. Moją uwagą przecedzam to, na czym się skupić, a co puścić mimo uszu jak na przykład reklamy, stukot kół, warczenie silników, dzwonienie tramwajów, wydechy autobusów lub podniesione głosy ludzi. Niestety zamknięcie się na to ogranicza moją percepcję oraz jej jakość odbioru wszystkiego. Tracę przejrzystość i emocjonalne zaangażowanie, tracę empatię, ponieważ muszę chronić swoją przestrzeń najbardziej wrażliwą i przez to część komunikatów świadomie lub nie, zwyczajnie do siebie nie dopuszczam.

W dżungli jest inaczej. Każdy szelest może zapowiedzieć kłopoty, może uratować mi życie lub przewidzieć wizytę węża w tradycyjnej chacie. Jak wytłumaczyć to, że w Ugandzie obudziłam się tuż przed tym, jak czarny, jadowity wąż w nocy miał właśnie wpełznąć do mojej chaty? Czy moje zmysły są na tyle wyostrzone, że pracują też podczas snu?

 

W dżungli w nocy jest bardzo głośno. Jest taka niepisana zasada, że dzień należy do ludzi, mogą rozgościć się i rozpychać. Noc jednak to czas, kiedy wszystkie istoty mogą przejąć tę przestrzeń bezkarnie. Śpiewać, wyć i grasować do woli. Dlatego dżungla jest bardzo głośnym miejscem. Cykady na Papui brzmią jak alarm załączony w domku jednorodzinnym i nie wyją tylko na wypadek włamania, ale każdej nocy od momentu, kiedy zajdzie słońce. Jest to jednak inny rodzaj głośności i inny rodzaj przekazu dla naszej podświadomości.

Czego nauczyły mnie powroty w temacie hałasu? Ten czas przejścia, czas smutku po powrocie jest szalenie cenny, bo pokazuje mi, co jest taką skorupką, której w efekcie nie potrzebuję. Na początku poddawałam się temu przygnębieniu, byłam w nim i czułam się jak odludek. Potem zauważyłam, że to szalenie cenny proces i z bólem odczuwałam, jak z każdym dniem bledną efekty technik przywiezionych z daleka, gdyż nie wpisują się zwyczajnie w styl miejskiego życia. Bo jak połączyć techniki medytacyjne przywiezione z zamkniętego klasztoru wysoko w górach pustynnej Estremadury w Hiszpanii? Jak przetłumaczyć styl życia pustelników poukrywanych między szczytami Himalajów, którzy pozwolili mi razem z nimi zamiatać dach swojego schronienia (tak, ci staruszkowie wchodzą codziennie na dach !) lub czyścić ich święte misy. Jak przenieść ciszę do miasta, które ciszę od razu zabija?

Powroty pokazały mi, że ciszę można świadomie wybierać i tworzyć. Można nie włączać radia, można w ciszy po prostu być, można ciszę polubić. Najpierw ciszę z samym sobą, a potem też z innymi. To była piękna przygoda, piękna podróż, spotykać się ze znajomymi i milczeć. Nie zagadywać spotkania jazgotem słów, po prostu razem być. Razem malować, razem patrzeć w okno, razem po prostu spacerować. Dla osób żyjących blisko natury jest to oczywiste. Dla osób z miasta, które spotykają się na godzinę w zajętym grafiku oczywistym jest, że będzie to spotkanie polegające na wymianie słów. Powroty nauczyły mnie, że o wiele więcej daje wymiana ciszy i wspólnego działania.

Świadome wprowadzanie ciszy do mojej codzienności bardzo pozytywnie wpłynęło na moją kreatywność. Odcięcie bodźców z zewnątrz jest odcięciem konsumpcji treści, które do nas napływają. Mogą napływać do nas gdzieś w tle, ale my cały czas je odbieramy. Jesteśmy zajęci przyjmowaniem treści niepotrzebnych. Nie pozostawia to przestrzeni na tworzenie, natomiast bycie twórcą daje nam tyle radości, takiej dziecięcej radości, by tworzyć. Każdy z nas jest twórcą, każdy z nas może tworzyć. Jest to piękne odczuwać to każdego dnia. Cisza daje na to przestrzeń.

LEKKOŚĆ BYCIA i MINIMALIZM

 

Dalekie i długie podróże sprawiają, że wszystko, czego potrzebujemy mieści się w plecaku. Okazuje się, że reszta jest zbędna. Kiedy możemy unieść na plecach wszystko, co mamy, rodzi to poczucie wolności i niezależności, poczucie, że tak mało potrzeba do szczęścia i to mało daje tak dużo swobody i radości. Nie jesteśmy ograniczeni rzeczami, ratami kredytów, spłacaniem zobowiązań, nic nas nie trzyma, a przez kontekst podróży nikt nie ocenia naszej wieczornej kreacji, kiedy utytłani wracamy o zmroku, by zdążyć rozwiesić hamak z siatką, zanim na ziemię zaczną schodzić tarantule, bo jesteśmy w Amazonii.

Kiedy kręciłam film ,,Speechless in Japan” i podążałam za 63-letnim dziwakiem, równolegle wchodziłam w bardzo kontrastujący do tego świat. Zaprzyjaźniłam się z mnichem buddyjskim i przez miesiąc odwiedzałam go w jego wielkiej świątyni, którą przez ostatnie cztery wieki prowadziła linia jego przodków. Esho Muraishi uczył mnie o buddyzmie i często mówił też o przywiązaniu. Przywiązanie powoduje ból. I jeżeli po powrocie można popatrzeć na większość otaczających nas rzeczy, do których jesteśmy przywiązani i szkoda nam ich się pozbyć, to wtedy zadaję sobie pytanie: czy wzięłabym je do plecaka i dlaczego.

Są takie rzeczy, które z racjonalnego powodu nie powinny by w tym plecaku się znaleźć, ale dają mi na tyle dużo siły, że chciałabym je nieść. Takie rzeczy zostają. Reszta out. Proste. Tak właśnie wykorzystuję ten czas tuż po powrocie, aby zrobić porządki. W następstwie okazuje się, że porządki dotyczą nie tylko materialnych rzeczy, ale też całego naszego otoczenia.

 

Zapychanie naszego życia niepotrzebnymi przedmiotami ma też inny wymiar, który przekłada się na…

 

JEDZENIE KTÓRE ZAPYCHA ZMYSŁY

Większość ludów rdzennych, u których byłam nie je śniadania. Po pierwsze dlatego, że często nie stać ich na trzy posiłki, ale po drugie dlatego, że gorący posiłek robi się raz dziennie i potem przechowuje się jego ciepło, ponieważ do tego trzeba rozpalić ogień. Jeżeli jednak rozpalenie ognia nie jest problemem, to zazwyczaj śniadaniem jest to samo, co będzie obiadem i zapewne też kolacją. Jednym słowem, jedzenie jest po to, aby napełnić brzuch na tyle, aby nie odczuwało się głodu. Stan naturalny i codzienny to taki stan lekkiego głodu, ale nie ssącego głodu. Wtedy jest dobrze. I po to jest jedzenie. Nie żeby smakowało, ale żeby po prostu było. U nas stan zaspokojenia to taki, kiedy nasz brzuch staje się cięższy, a kubki smakowe nakarmione są różnorodnością. Rezygnacja z takiego pojmowania jedzenia w dalekich wyprawach zawsze jest dla mnie z początku trudna. Ciężko pożegnać się z pysznymi smakami i z przyjemnością, jaką daje jedzenie. Jednak oddzielenie pojęcia przyjemności od jedzenia daje dużo odkryć. Ten stan wiecznego, lekkiego głodu daje w efekcie zupełnie inną jakość samopoczucia, które nie jest zapychane, zagłuszane, ale jest jakie jest. Nasze ciało uwolnione jest od wielkiej pracy jaką jest trawienie tych wszystkich różnorodnych składników i dzięki temu lepiej z nami współpracuje.

Zazwyczaj w moich podróżach odwiedzam szamanów, mistyków, mnichów lub ludy rdzenne. Obserwuję ich techniki, jak najlepiej łączyć ciało z duchem i cieszyć się następstwami tego w codziennym życiu. We wszystkich tradycjach powtarza się jedna, bardzo prosta technika. Jest nią głodówka. Ostatnio po powrocie od Indian Huicholi w Meksyku zaczęłam wprowadzać jeden dzień głodówki w tygodniu, aby przywrócić rolę jedzenia, która jest obecna dla mnie podczas podróży i żeby dać mojemu ciału przestrzeń. Nie udaje mi się zachować w tym systematyczności, ale staram się do tej techniki wracać. Nie ma co pisać o jej następstwach, bo jest ich bardzo dużo. Można łatwo tego doświadczyć samemu 😉 Zapychanie się jedzeniem jest tym samym, co zapychanie się hałasami i przedmiotami. Jedzenie w naszym, europejskim znaczeniu jest takim jazgotem, hałasem, który może jest przyjemny, ale długofalowo zapycha naszą percepcję, responsywność, a także intuicję. Tak w pozytywny sposób postanowiłam wykorzystać proces trudnego powracania. Nie jest to łatwe, bo po miesiącach bez jedzenia najlepiej jest się rzucić na potrawy, o których się marzyło na pustkowiach. I nie ukrywam, że sobie na to pozwalam. Ciężko się przed tym oprzeć, choć tak naprawdę pojmowanie jedzenia jak ludy rdzenne dałoby więcej długofalowej radości.

OBECNOŚĆ I DZIELENIE SIĘ

 

Kiedy pytam innych podróżników, co jest ich największą bolączką w codzienności, często słyszę, że samotność. Jak to możliwe, skoro jest się otoczonym ludźmi, występuje się na scenie i jest się w wirze tak kolorowego życia? Powroty są takim momentem, kiedy odczuwa się na nowo zupełnie inną jakość dzielenia się. To też moment, kiedy możemy to zacząć zmieniać.

Pamiętam jeden spacer poprzez wioskę Jambiani na Zanzibarze. Szłam z jednym mieszkańcem, który zapalił papierosa. Aby przejść przez wioskę wolnym krokiem potrzeba było dwadzieścia minut. W czasie przemierzania wioski, mój nowy kolega oddał swojego papierosa pierwszej napotkanej osobie, ten papieros szedł z ust do ust przy każdym spotkaniu następnych osób, równocześnie podczas tych dwudziestu minut do mojego kolegi trafiały inne papierosy i w efekcie pewnie wypalił więcej niż jednego. Dla sprostowania: nie było to zioło, zwykłe papierosy. Tak się pali fajkę pokoju w małej wiosce na Zanzibarze.

Kiedy doszliśmy do jego rodziny, jego kobieta poczęstowała nas pomarańczami. Nie chciałam im zjadać jedynych zapasów jakie mieli. Zapytałam: ,,A macie więcej pomarańczy dla siebie?”, a ona zdziwiona zapytała mnie: ,,A czy to ważne?” W tych dwóch pytaniach zawarte są nasze dwa, różne punkty widzenia na temat dzielenia się.

W większości z tych miejsc nie istnieje podział na ,,moje” i ,,Twoje” i nie chodzi tutaj wcale o to, co kto ma i czym się dzieli, ale chodzi o to, co w wyniku dzielenia się tworzy. Więzi i relacje międzyludzkie tworzą się właśnie poprzez dzielenie się. Kiedy robi to każdy, dzielenie się sprawia, że nic nam nie ubywa, wręcz niewspółmiernie mamy więcej. Nie tylko pomarańczy, ale przede wszystkim ludzi, którzy z nami dzielą chwile, kiedy ich sok spływa nam po rękach i jak jesteśmy cali lepcy od ich słodyczy.

Kiedy ląduje się w sercu takich relacji bardzo trudno jest wrócić do miejskiej dżungli, gdzie obecność i pełne doświadczanie chwili zastępuje się wirtualnym światem. Powroty są tym momentem, aby to zauważyć i wybierać rodzaj obecności, którą chcemy dzielić. I owszem, nie jest to łatwe, gdy wydaje nam się, że jesteśmy w tym sami. Nie jesteśmy w tym sami. Tak nam się tylko wydaje.

 

PRIORYTETY, CELE I SATYSFAKCJA

 

Według moich obserwacji dół po powrocie spowodowany jest też jednym ważnym zagadnieniem. Jakkolwiek wydawałoby się, że podróżowanie pozbawione jest planu, to jednak każdy dzień jasno określa cel lub kierunek wędrówki. Kiedy jechałam autostopem z moją przyjaciółką przez Skandynawię zimą, wiedziałyśmy, że z jednej strony nic nie da się przewidzieć, a z drugiej strony na tabliczkę trzeba wpisać miasto, do którego chce się dojechać. W tej huśtawce spontaniczności wie się więcej niż często w codziennym życiu. Wie się, dokąd się zmierza, ma się determinację i bardzo się tego pragnie jakby była to najważniejsze rzecz na świecie. W kontekście zamarznięcia na bezdrożach Finlandii pewnie też jest. I tak każdego dnia. Dotarcie do tego celu daje dużą satysfakcję. W codzienności cele są często mniej zdefiniowane, mniej klarowne i bardziej rozmyte. W podróży wydaje się, że mamy cały wachalarz wyborów. Prawda jest zupełnie inna. W miejscach, do których docieram nie mam wyboru, co jeść, bo wokoło wszyscy jedzą tylko ryż albo tylko tortille. W jednej wiosce zachodniej Gwatemali nie miałam wyboru, kiedy się myć w rzece, ponieważ kobiety myją się rano, a mężczyźni wieczorem. Nie mam wyboru w co się ubrać, bo mam tylko kilka T-shirtów. Świat wyborów jest bardzo ograniczony, dzięki czemu podejmowanie decyzji nie stanowi tematu, jest podporządkowane jasnemu ciągowi logicznemu, pragmatycznemu, a nawet jeżeli nie mieści się to w naszym pojmowaniu, to jest to oparte o bardzo zasadniczy system wierzeń i zasad kulturowych, o których zdecydowała starszyzna tej społeczności. Jeżeli celem jest zdobycie wody, a cel ten zajmuje dużo czasu i pochłania dużo wysiłku, ale jest osiągnięty, to sprawia też dużo satysfakcji. Jest też wymierny. W codzienności już samo wytyczenie celów i zmierzenie ich wymierności może być trudne w realiach nieograniczonych wyborów, co w efekcie prowadzi do poczucia bezsilności, a potem frustracji.

Powroty uczą mnie więc, że wymierne cele, nieważne jakie by one nie były: małe lub duże, dają moc sprawczą oraz satysfakcję i docenianie wszystkiego wokół nas. Ten aspekt podróżowania można przenieść do codzienności, choć z początku będzie się to wydawało sztuczne, odpowie jednak na podstawowe pytanie:

DLACZEGO POWROTY SĄ NAJWAŻNIEJSZE?

 

Powroty to takie pokerowe ,,sprawdzam”. Co zrobić, aby świat stworzony podczas podróży nie pozostał w kategorii ,,ucieczka od codzienności”. Co zrobić, aby podróże były bodźcem do zmiany codzienności i tworzenia jej na zasadach, które będą przynosiły nam szczęście, które czujemy będąc w drodze? Co zrobić, aby podróże nie były bańką, w której można się schować i na chwilę sobie odetchnąć, by potem wejść od nowa w to samo?

 

Dół po powrocie jest świetnym momentem, kiedy możemy najbardziej realistycznie zobaczyć, co nam dają podróże i po co dla nas są. Za czym tęsknimy, czego nam brakuje. Ja to spisałam powyżej, ale może Wy macie pewnie nieco inną listę. Każdy z nas ma swoją, wyjątkową listę skarbów, które przywiózł z dalekich wypraw. I nie są to pamiątki z wycieczki. Powrót daje możliwość, by stworzyć listę takich skarbów, a potem krok po kroku wprowadzać ją w życie, zmieniając je, aby podróż trwała nadal, tylko już w innej, długofalowej formie.

Wyobraźmy sobie Odyseję bez idei powrotu. Gdyby Odyseusz nie pragnął za wszelką cenę wrócić, to cała idea storytellingu rozjechałaby się na wszystkie strony. I nie chodzi tu o brak hollywoodzkich produkcji, których scenariusze oparte są właśnie na osi podróży Odyseusza, nie chodzi tu o baśnie o podobnym schemacie, których byśmy nie przeczytali w dzieciństwie, ale chodzi tu o to, że wszystkie przygody Odyseusza nie miałyby sensu, gdyby Odyseusz do tej pory dobrze bawiłby się z syrenami i utknął z nimi na wieki. Odyseusz mógł natomiast wszystkie doświadczenia swoich podróży przenieść w codzienność, a ponieważ były to doświadczenia wyjątkowe, to mógł stworzyć wyjątkową codzienność. I tak też możemy robić my.

Powroty są po to, aby tak jak w drodze nie być biernym, ale tworzyć coś nowego, przenosić to, co sprawia, że jesteśmy szczęśliwi i zauważać to, co jest nam niepotrzebne i od tego szczęścia nas odgradza, dając nam łatwe kąski po drodze. Według mnie miarą podróży nie jest jej trudność, wyczyn, bicie rekordów, ryzyko, które się podejmuje, ale właśnie powrót. Kiedy wracałam z pustyni z Huichlami, z pielgrzymki Wirikuty, po raz pierwszy w życiu szczerze nie mogłam się doczekać powrotu. Zrozumiałam, że czas podróży jest takim momentem przejścia i hiperbolą, dzięki której mogę zobaczyć swoje najbliższe otoczenie oraz samą siebie z dystansem. Powrót pozwala mi te wszystkie nauki, lekcje i odkrycia wprowadzać w życie. Jakość tego życia świadczy o jakości mojego podróżowania. I niezmiennie będę nam życzyć: aby każdy dzień był dla nas podróżą: nieważne gdzie i nie ważne po którym z powrotów. Niech ta podróż trwa dzisiaj. Howgh!

Zależność z wyboru czyli dlaczego Papuasi nie są samotni

Podróżuję po to, by doświadczać innej perspektywy: tego co jest z pozoru bardzo daleko, a dotyczy tego, co najbliżej nas. Najbardziej interesuje mnie właśnie to, co jest tak blisko, że aż trudno to zauważyć. Stąd jedno spostrzeżenie z Papui Zachodniej, o byciu niezależnym.

 

Pojechałam tam sama, bałam się, to jasne. Opowieści o ludożercach, o wojnie domowej, o braku szacunku względem kobiet nie pomagały. ,,Kobieta na Papui jest warta kilka świń”, słyszałam przed wyjazdem. I choć samotne podróżowanie sprawia mi już coraz mniej radości, to zrobiłam to po raz kolejny, pojechałam w miejsca bez nazw, których reprezentacji w postaci kropki albo choćby plamy nie można znaleźć w Internecie. Mój satelitarny lokalizator przestał działać, telefon poddał się w obliczu zbyt dużej wilgotności lasów deszczowych, a jedyną mapą było wyliczanie na palcach kolejnych szczytów pośród gęstej dżungli. Ważniejszą mapą i o wiele bardziej niezawodną byli dla mnie jak to zwykle w moich wędrówkach: ludzie. To oni kierowali mnie dalej i głębiej do serca swojej codzienności. To oni są dla mnie mapą, a ich historie, za którymi idę, są drogowskazami. Był ze mną też tłumacz, dzięki któremu mogłam tych historii słuchać i próbować je na swój, ograniczony sposób zrozumieć.

Kiedy podróżuje się samemu, a sprzęt fotograficzny i filmowy to 2/3 bagażu zawsze powstaje jeden podstawowy problem: gdzie zostawić plecak. Nie można przy nim cały czas być, trzeba coś z nim zrobić. Nie można zostawić go w hostelu, bo takowego nie ma. Nagle pojęcie ,,bazy”, chociażby tymczasowej kurczy się, aż przestaje istnieć. Co może w takim razie być bazą?

 

Dla mnie taka baza przestaje mieć walory fizycznej obecności. Bazą jest zaufanie. To ono jest moim jedynym gwarantem bezpieczeństwa. W mojej książce o dzisiejszych Majach nazwałam to: ,,zaufaniem na kredyt”, bardzo piękna i rzadka postawa w dużych miastach. Myślę jednak, że w jej obliczu odwagą wcale nie jest udać się na drugi koniec świata do miejsc odciętych od kontaktu z jakąkolwiek infrastrukturą, odwagą jest przełamać się, by takie ,,zaufanie na kredyt” wprowadzić w codzienność. Tak też robiłam w Papui, ale dzięki mojemu tłumaczowi odkryłam coś jeszcze.

Jechaliśmy autostopem, na pace pick-up track-a, którego udało się złapać, by wrócić z gór od plemienia Yali. Przed dotarciem do kolejnej rodziny musieliśmy zrobić zapasy żywności, by nie być dla nich ciężarem. Łączyło się to z całodniową wyprawą do miasta, a owa rodzina mieszkała po drodze. ,,Zostawimy u nich plecaki i potem wrócimy”, powiedział Rufus, mój tłumacz. ,,Tak nagle pojawimy się, zrzucimy plecaki i wyjdziemy?”. Rufus wzruszył ramionami jakby to było oczywiste. Tak też się stało i dla mnie było to surrealistyczne doświadczenie.

Samochód zatrzymał się i na nas uprzejmie czekał. Musieliśmy przejść przez płot i wejść do tradycyjnej chaty wodza. Wódz był przybranym synem przewodnika z Jawy, którego nigdy nie widziałam na oczy, ale to on mnie tutaj wysłał. Rufus też znał tego wodza i jedynie to tłumaczyło dla mnie nasze zachowanie.

Zrzuciliśmy plecaki w ich sieni. Jedna kobieta zdążyła wpaść zziajana z pracy w polu. Przywitałyśmy się, jej synek zaplątał się wokół moich nóg, ona miała na sobie sprany T-shirt w amerykańską flagę, w jednej ręce papierosa, w drugiej małe radyjko, na nogach kalosze, a na głowie dready. Kiedy wracaliśmy w stronę czekającego na nas samochodu, z pola zaczął nadbiegać sam wódz. W kontraście do kobiety był tradycyjnie ubrany, czyli… rozebrany. Miał na sobie tylko kothekę zasłaniającą jego intymne części. Oderwaliśmy go od pracy w polu. Biegł w naszą stronę i coś krzyczał, nie wiedziałam czy miłego, czy wręcz przeciwnie, ale pomachałam mu przyjaźnie. Chciałam się z nim przywitać, ale Rufus powiedział, że wrócimy tu później i musimy już iść. ,,Oni zrozumieją”. Pomachałam więc z daleka wodzowi, odczepiłam od swoich nóg synka charyzmatycznej kobiety za zasłoną dymu papierosowego i zniknęłam. Wszystko trwało może kilka minut. Nie mogłam zrozumieć, co tu się stało. ,,Jak to? Przecież to bardzo niegrzeczne tak się pojawić, zrzucić jakiś ciężar, obarczyć nim kogoś i zniknąć”, powiedziałam do Rufusa. On jednak nie mógł zrozumieć, dlaczego mam z tym problem.

Odwróciłam tę sytuację i wyobraziłam ją sobie w Warszawie. Nie widzę kogoś kilka lat i nagle ta osoba wchodzi bez pytania do mojego domu, by zostawić plecak, bo wróci po zmroku i zostanie u mnie na nie wiadomo ile. Żeby nie być ciężarem zrobi zakupy. Niezłe. Po krótkiej chwili stwierdziłam jednak, że w sumie nie miałabym z tym problemu gdyby to był ktoś, kto jest tak blisko jak rodzina. Co jednak decyduje o takim rodzaju bliskości?

Zostawienie plecaka było paradoksalnie zbudowaniem tej bliskości, narzuceniem jej od samego początku, komunikatem: ,,traktujcie mnie jak rodzinę, przychodzę od Waszej rodziny, jestem częścią Waszej rodziny. I choć jeszcze o tym nie wiecie, to dowiecie się wtedy, kiedy wrócę.” Dziwne to dla mnie, wręcz niepojęte. Nikt nie zadał pytania: ,,kiedy wrócicie?”, nikt nie zapytał dlaczego i po co. Domownicy przyjęli ten fakt jako coś zwykłego. Wyższy poziom ,,zaufania na kredyt”. Nikt nie pyta nawet, czy wódz sobie życzy wizyty gości, takie pytanie nie istnieje.

 

Zrozumiałam wtedy, że ową bliskość można zbudować dzięki zależności. Zostawienie plecaka było okazaniem: ,,jestem od Was w pełni zależna, ale ufam Wam”. I to wszystko z wyboru, jako decyzja, a nie przymus sytuacji. Jest to możliwość, ale nie potrzeba. Co ciekawsze ten rodzaj polegania na sobie, zrzucania na siebie swoich ciężarów wcale przez nich nie jest odbierane jako ciężar, tylko jako coś naturalnego, zwykłego. Oczywiście możliwe to było dzięki temu, że Rufus ich dobrze znał i dzięki temu, że przysłał nas ich przybrany syn. Mieliśmy wejście właśnie jak rodzina. Pomyślałam wtedy, ile można stracić przez bycie niezależnym.

Nasza kultura niezależność punktuje. Jest to coś dobrego. Osoba niezależna jest postrzegana jako zaradna, odnosi sukces. Kobieta niezależna jest kobietą silną, gdyż wcześniej w swoim uzależnieniu od mężczyzn była wykorzystywana i poniżana. Dlaczego bycie zależnym kojarzy nam się właśnie z tym? Z ograniczeniem wolności, z relacją sił i podległością. A co gdyby bycie zależnym dawało właśnie wolność i głębię doświadczania więzi, o wiele silniejszych jakościowo więzi – bez kalkulacji, bez mierzenia kto komu i na jakich warunkach, ale tak po prostu w zrozumieniu, szacunku i zaufaniu, bez zadawania pytań ,,dlaczego” czy ,,po co”. Czy chęć bycia niezależnym w naszej kulturze nie wynika właśnie z bólu, z tego, że ktoś kiedyś tę zależność zdefiniował jako słabość? A co gdyby zależność od siebie nawzajem była siłą, wyróżnieniem, zaszczytem?

 

Nazwałam to moje nowe odkrycie ,,zależnością z wyboru”. Rodzi się ona, kiedy mamy wybór. Kiedyś relacje budowane były na potrzebach. Małżeństwo potrzebowało siebie nawzajem, aby przetrwać. W tej potrzebie zarysowana była silna zależność, a poprawniej: współzależność. Dzisiaj, kiedy każdy może być niezależny nie jest to czynnikiem, który łączy z powodów pragmatycznych. Staje się więc wyborem. Możemy być silni, zaradni, niezależni i jednocześnie samotni w tym albo możemy wybrać zależność od kogoś, co w efekcie niesie dużo więcej komplikacji i pytań. Niesie też dużo więcej odpowiedzi o nas samych i o tym, co nas z tymi ludźmi tak naprawdę łączy. ,,Zależność z wyboru” to takie sprawdzam kultury nowoczesnej, na ile nasza relacja jest prawdziwa, czy tak naprawdę w ogóle istnieje.

 

Moje podróże do ludów rdzennych zawsze pokazywały mi, że pragmatyka życia jest wartością nadrzędną w budowaniu świata dookoła. Możemy to negować w naszej wygodnej, miejskiej dżungli, ale możemy też dopuścić się pewnej obserwacji. W tych społecznościach wartości zbudowane są na czynach, a nie słowach. Miłość czy przyjaźń nie istnieje jako abstrakcyjny koncept, ale objawia się w czynach. Po doświadczeniu z zostawieniem plecaków u wodza plemienia Dani nauczyłam się właśnie tego: że to jest wybór, w którą rolę się wchodzi. Że ten czyn może być, ale nie musi. I taka właśnie ,,zależność z wyboru” buduje te abstrakcyjne uczucia i więzi, których żaden filozof, poeta ani pisarz do końca nie opisze, ale każdy z nas cieszy się, że one są, kiedy są. Niech będą! Tego nam z całego serca życzę!

 

Zdjęcia: Weronika Mliczewska, Olympus OM-d E-m1 Mark 2, obiektyw: Olympus Zuiko 12-40mm f/2.8 pro

Spotkanie autorskie na Targach Książki w Łodzi

Wspaniała okazja, by Was spotkać, tym razem w Łodzi na Targach Książki! Zabiorę Was do świata dzisiejszych Majów, obnażymy mity o odmienności, o Indianach i o nas samych. Spotkamy się z naszymi tęsknotami i popatrzymy, na ile można zastąpić je codziennym życiem! O lekcjach, które przywiozłam od Majów, o kontrastach, trudach i niejednoznacznościach i o tym, jak interpretować kulturę dookoła nas! Niech się dzieje! Do zobaczenia! Po pokazie, w kuluarach będę opowiadać Wam o akcji z Ugandy, wdowach ze wzgórz Kabutungu oraz głuchodniemych, którzy robią płaszcze z worków po cukrze!  Read More…

SIŁA NIEPEWNOŚCI wśród dzisiejszych INKÓW

Mam taki magiczny przełącznik, kiedy ląduję w państwach w Afryce lub Ameryce Łacińskiej. Taki guzik gdzieś głęboko w trzewiach, który podpowiada mi, że nic nie jest na pewno.

Dodaje to lekkości, silnie osadzonej w uwadze. Nagle małe rzeczy są ciekawsze, barwy są bardziej jaskrawe, tłumy przechodniów mają oczy, rysy, emocje i pragnienia. Nie patrzę w telefon, jest głęboko schowany w plecaku. Wszystko jest ważniejsze, mocniejsze, a zwykłe chodzenie po ulicy o zmroku jest rodzajem perwersyjnego romansu z tym, co ludzie zwykli nazywać normą. Nagle przechodzą mi przez głowę myśli, że mogę zniknąć, że może mnie nie być. Patrzę na oblepiającą mnie biedę, ubóstwo pomieszane w kotle ze słodko-gorzkim dostatkiem, który spływa po szyjach bogaczy w postaci złotych łańcuchów. Wszystko wydaje się ulotne – jak wiatr, który jednak przeszywa swoim chłodem aż do kości. Tej ulotności nikt nie kwestionuje, nikt nie stara się udawać, że coś jest na zawsze albo na pewno. I choć te głęboko dojmujące obrazy sączących się emocji wylewają się po brzegi z każdej ze stron, to jest w tym coś tak rozpierająco wyzwalającego, że nazywam to siłą niepewności.

Read More…

KIM JEST MAJAŃSKI SZAMAN, CO MA WSPÓLNEGO Z KALENDARZEM TZOLKIN? O DUCHOWOŚCI BEZ ŚCIEMY

szaman majański, chaman w górach Trójkąta Ixil, Gwatemala, fotografie: Weronika Mliczewska

Współcześni Majowie podążają za dwoma kalendarzami: agrarnym Haab, który ma 360 dni i 5 dni ,,wrażliwych” oraz duchowym Tzolkin, który ma 260 dni, czyli dokładnie 9 miesięcy. Majowie wierzą, że od czasu poczęcia doświadczamy cyklów, kręgów czasu. To od nas zależy, czy z każdym następnym będziemy bardziej świadomi. Ale jest ktoś, kto może nam w tym pomóc. Kim jest majański szaman? Read More…

Z aparatem i z duszą na ramieniu

Czy nosić przy sobie aparat? Nonstop szukać kadrów, polować na szczeliny rzeczywistości, którą można uwiecznić i zamienić w sztukę? Czy może zamienić to – zamiast z aparatem – chodzić z duszą na ramieniu i szukać genezy tego, gdzie rozpoczyna się wizualna przygoda? Dwa podejścia, dwie drogi. Którą wybierasz?
Read More…

Czego może nauczyć ogień?

Podczas podróży spotykałam współczesne westalki, czyli osoby, których zadaniem jest podtrzymywać rytualnie ogień. Byli to szamani wybierani do tego celu na cały rok w Gwatemali u Majów albo grabarze z kasty DOM w Varanasi palący tym świętym ogniem zwłoki. Ich poświęcenie i uwaga, jaką dają ogniowi zawsze mnie fascynowało, ale nie potrafiłam tego zrozumieć. Co jest w tym tak hipnotycznego? Dlaczego Majowie czerpią od ognia wiedzę? Dlaczego wierzą, że ogień mówi? I o czym może nam przypomnieć? Read More…

SUKCESY RAZEM CZY OSOBNO

Ich wysiłek jest ponadludzki, pocą się przez osiem godzin, ledwo stoją na nogach. Idą metr do przodu i dwa metry w tył. Jedyne co ich trzyma przy życiu, to świadomość, że nie są w tym sami. O to w tym rytuale chodzi, by przeżyć go razem i razem wejść w nowy etap życia już jako mężczyźni. Sukces u Majów istnieje tylko wtedy, kiedy można go dzielić. Read More…

Czym jest OFIARA?

Dla współczesnych Majów śmierć to etap przejścia – potrzebny moment, by mogły toczyć się naturalne cykle. By przyroda mogła budzić się do życia, by mogła odejść zima. Zatrzymanie tych etapów jest złe, nieprawdziwe, sztuczne. W tym rozumieniu umieranie jest zaszczytem, bo możemy w ułamku sekundy poczuć, że jesteśmy we właściwym miejscu i czasie, poczuć się potrzebni w wiecznym kręgu życia jak nigdy dotąd. Dlatego celebrowanie śmierci i celebrowanie życia w kulturach latynoskich to jedno i to samo – to jak najmocniejsze doświadczenie istnienia. W rozumieniu kultury Majow moment przyjścia życia lub odebrania życia to moment kiedy coś ,,dopełnia się”, kiedy wydarza się najwyższy z możliwych planów istnienia. Read More…

NOC Z TARANTULAMI I OSWAJANIE STRACHU

Był to jeden ze zwrotnych momentów w moim życiu. W trakcie tego bezsennego poranka nauczyłam się oswajać strach. Musiałam przejść przyspieszony kurs przyjaźni ze strachem, ale poszło nam nawet dobrze. Postanowiłam polubić te tarantule, gdyż w efekcie, to ja byłam ich gościem, a nie one moim. Drętwiałam ze strachu i nie mogłam się ruszyć ani o milimetr, ale przypomniałam sobie słowa szamana, który kilka tygodni wcześniej wprowadzał mnie w BHP dżungli.

Read More…

Jak odnaleźć poczucie bezpieczeństwa tam, gdzie go nie ma?

Takich nocy nie da się zapomnieć. Dryfować w środku Amazonii z nieznajomymi Indianami Ese Eja i patrzeć ze spokojem, jak przychodzi noc. Gwiazdy rozsypały się po niebie, jak świetlista wysypka, jakby niebo zachorowało na dwanaście godzin i jedyną pewną odtrutką dla niego był świt. Gdybym umiała nazwać wszystkie emocje, które wrzały we mnie, to z pewnością jak karabin maszynowy wystrzeliłabym je po przecinku, problem w tym, że są to emocje, których do tej pory nie znałam, uczucia, których nigdy nie doświadczyłam. I tak dziewicza amazońska dżungla, zrodziła i we mnie coś nowego, jakby na ten moment chciała pokazać mi, że nie ma nic, czego mogę się złapać jak poręczy, nawet cienia myśli, doświadczenia lub uczucia, wszystko wkoło było nowe i nieznane, a jedynym kluczem do próby zrozumienia tego, co od tej pory miało się dziać były szacunek i uważna obserwacja.  Read More…

ŻYCIE W MIĘDZYLĄDOWANIU

Wielogodzinne czekanie podczas przesiadek w samolotach pozwala mi uwolnić się od czasu. Jest coś magicznego w tym, że zegarek na ręku wskazuje jeszcze czas sprzed sześciu godzin lotu, zegary w Indiach wskazują godzinę jeszcze bliżej niezidentyfikowaną, a zegary na tablicach w Dubaju godzinę, do której lepiej się nie przyzwyczajać. Read More…

Mapy osobowości i zagubienie

Indianie Huichole nauczyli mnie, dlaczego warto się gubić i czym są prawdziwe mapy. Takie mapy prowadzą nas tam, gdzie mamy dotrzeć.

Od tamtej pory nigdy już nie bałam się, że miejsca, w których jestem nie mają nazwy ani nie są kropką w google maps. Moją nową mapą i zarazem nawigacją stało się zaufanie do napotykanych ludzi.

Read More…

O braku pewności siebie po indiańsku

 

Indianie nie są pewni siebie. Dziwne? Nienaturalne? Tak. Ludy rdzenne, z którymi się spotkałam nie są pewne siebie, dlaczego? Gdyż nie wiedzą, co to znaczy być pewnym siebie! Nie mają takiego pojęcia, gdyż nie jest im to zwyczajnie do niczego potrzebne. Bo co to znaczy pewność siebie? Skąd się bierze pojęcie braku pewności siebie? I dlaczego ludzie żyjący blisko Natury nigdy o pewności siebie nie słyszeli?

Read More…

Spotkanie z Człowiekiem Światło

Nie lubię definicji, zamykania genialnych, bezgranicznych konceptów w słowa, nadawania ram temu, co nienazwane. W fotografii udaje mi się przed tym uciec, ale bardziej fascynującym niż sama ucieczka przed nazywaniem, w fotografii jest dla mnie światło. W przypadku robienia tego zdjęcia temat światła oznacza jednak coś zupełnie odmiennego niżbyś mógł się spodziewać.
Read More…

O byciu niewidzialnym

 

Przez wiele lat moją największą ambicją było zostać niewidzialną. Podczas podróży chciałam wnikać w życia ludzi tak jakbym była duchem. Chciałam dotykać ich prawdziwej natury, omijając maski, które zakładają lub muszą zakładać, chciałam być ich powiernikiem sekretów i najskrytszych marzeń. A jednak to za mało…
Read More…